Tętno kina: podsumowanie stycznia

Świetny wynik frekwencyjny „Moich sióstr krów”, liczne premiery oscarowych faworytów, kilka znakomitych europejskich hitów kina artystycznego i aż pięć polskich filmów. Początek roku w kinach był bardzo gorący i niezwykle różnorodny. Było kontrowersyjnie, ambitnie, oryginalnie i przebojowo. Zerknijcie, jak przedstawiały się styczniowe premiery w rodzimych kinach: co warto nadrobić, a co omijać z daleka.  Na samym dole znajdziecie film, zaskoczenie i rozczarowanie miesiąca oraz pierwsze w tym roku propozycje do miana najlepszych produkcji 2016 roku.

#OscarSoWhite

Tematem numer jeden w filmowej branży w tym miesiącu były niewątpliwie nominacje do Oscarów. Znalazło się wśród nich kilka niespodzianek. Szczególnie dziwi nieobecność Ridleya Scotta w kategorii najlepszy reżyser i Aarona Sorkina wśród scenarzystów. Jednak największą kontrowersją okazał się brak wśród nominowanych czarnoskórych aktorów. Podobnie jak w zeszłym roku popularność zyskał hashtag #OscarSoWhite. Czy faktycznie w tym roku żaden czarnoskóry aktor nie zasłużył na nominację? Wydaje się, że nie w tym tkwi problem. Brak nominacji był tylko pretekstem do nagłośnienia istotnego i faktycznie obecnego w Hollywoodzie problemu niesprawiedliwego traktowania rasowych mniejszości, które są często ignorowane przy przyznawaniu najbardziej prestiżowych ról. Oscarowe nominacje są wypadkową bardzo wielu czynników, tylko jednym z nich – i to nie koniecznie najważniejszym – jest ten dotyczący faktycznej jakości aktorskich umiejętność. Pozostałe mają związek z politycznymi rozgrywkami między studiami, są wypadkową gustu akademii, jak również ich uprzedzeń. Czy Will Smith, Idris Elba czy Micheal B. Jordan faktycznie stworzyli gorsze kreacje niż Sylvester Stallone, Matt Damon czy Leonardo Di Caprio? Trudno powiedzieć, ich nieobecność jest jednak odpryskiem szerszego problemu, który Oscary pomogły jedynie uwypuklić.

Oscarowi faworyci – zaskoczenia, polemiki i rozczarowania

Również w kinach najwięcej emocji wzbudzały filmy znajdujące się w kręgu zainteresowania akademii przyznającej prestiżowe statuetki. Rok zaczął się mocnym uderzeniem za sprawą filmu „Big Short” Adama McKaya. Słusznie zdobył pokaźne grono fanów, nie tylko dzięki znakomitej grze wielkich hollywoodzkich gwiazd z Bratem Pittem, Christianem Balem i Ryanem Goslingiem na czele. „Big short” można określić oksymoroniczną nazwą „fabularny dokument”. Ci, którzy oglądali „Inside Job” – film dokumentalny Charlesa Fergusona z 2010 roku – z pewnością wiedzą, o co mi chodzi. Dokument ze szczegółami analizował przyczyny kryzysu ekonomicznego z 2007 roku. Prześwietlał rolę banków, rządu, wpływ ich nieuczciwych praktyk na życie zwykłych obywateli. Dokładnie to samo dzieje się w „Big Short”. McKay kroczek po kroczku tłumaczy – korzystając z pomocy kąpiącej się Margot Robbie, grającej w blackjacka Seleny Gomez i znanego szefa kuchni – skąd się wziął kryzys i kto jest za niego odpowiedzialny. Przywołuje nawet te same osoby i wydarzenia co Ferguson. Robi to jednak korzystając z aktorów, rozpisując sceny i dialogi. Efekt jest jednak ten sam – film posiada głównie walory edukacyjne. „Big Short” zaopatrzył przekazywaną widzom wiedzę w większą dawkę humoru i realizacyjnej energii.

"Big Short", reż. Adam McKay

„Big Short”, reż. Adam McKay

Niestety kolejne oscarowe premiery przynosiły jednak coraz większe rozczarowanie. „Joy” Davida O. Russella powszechnie zostało uznane za dowód na obniżkę formy tego ulubieńca akademii, choć w moim odczuciu głosy narzekania na ten film są nieco przesadzone. Rzeczywiście, „Joy” nie zbliża się do poziomu „Poradnika pozytywnego myślenia” czy „American Hustle”, ale to nadal niezłe, inteligentne, dobrze zagrane przez pierwszoligowych aktorów kino. Być może pomysł na opowiedzenie historii samotnej matki starającej się zrobić interes życia na innowacyjnej konstrukcji mopa, nie brzmi zachwycająco, to jednak Russell potrafił wydobyć z niej poruszające emocje: czuć prawdziwą desperację bohaterki i można solidaryzować się z nią w momentach jej walki z nieuczciwą konkurencją. Trochę jednak nie wiadomo, co Russell miał na myśli. Czy chciał opowiedzieć kolejną podnoszącą na duchu historię w stylu „od zera do milionera”, czy wręcz przeciwnie – wyśmiać go i ukazać jego potencjalne zagrożenia.

Trudno natomiast polemizować z nieprzychylnymi recenzjami „Dziewczyny z portretu” Toma Hoopera. Mam wrażenie, że nie znalazłaby się wśród nominowanych, gdyby nie podejmowany problem – zmiany płci – i transgresyjna rola Eddiego Redmayna. Co prawda jest co najmniej o poziom lepszy od zeszłorocznej produkcji z tym aktorem w roli głównej – łzawej „Teorii wszystkiego” Jamesa Marsha – lecz ewidentnie odstaje od oscarowej stawki. Gdy wiemy już, o czym opowiada, jego fabuła nie skrywa w sobie żadnej tajemnicy. Wszystko toczy się, jak w przykładnie nakręconym biopicu. Hooper skąpi nam emocji, bojąc się chyba, by nie popaść w zbytnią egzaltację. Efekt jest taki, że „Dziewczyna z portretu” nie porusza – nie ma w nim posmaku skandalu ani ekstrawagancji. Pozostawia nas obojętnym, a przecież miał być filmem w jakiś sposób uświadamiającym i obłaskawiającym temat zmiany płci – większe zasługi w tym aspekcie z pewnością mają „Mandarynka” Seana Bakera i „Mów mi Marianna” Karoliny Bielawskiej.

"Joy", reż. David O. Russell

„Joy”, reż. David O. Russell

O ile oba wspomniane tytuły nie wzbudziły wśród widowni większych kontrowersji, to prawdziwą burzę wywołał najnowszy film Quentina Tarantino – „Nienawistna ósemka”. Swoje odczucie wobec tej produkcji przedstawiłem w zamieszczonej na blogu recenzji. Wyrażone w niej wątpliwości, co do jakości najnowszego dzieła autora „Pulp Fiction”, sytuują mnie raczej wśród grona malkontentów – doceniam jednak jego polityczną potencję i znakomitą ścieżkę dźwiękową. Znacznie mniejsze kontrowersje wzbudził natomiast zdobywca największej liczby nominacji i faworyt do zwycięstwa w głównej kategorii, czyli „Zjawa” Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Nie oznacza to, że dominujące opinie składają się z samych superlatyw. Trudno nie doceniać warstwy wizualnej produkcji Meksykanina, za która odpowiedzialny był operator Emmanuel Lubezki, ale nie da się przy tym nie zauważyć, że pod efektownym opakowaniem, skrywa się jednak dość płytka treść. Więcej o tej, być może najbardziej oczekiwanej premierze miesiąca, możecie przeczytać w recenzji znajdującej się już na blogu. Premiera „Zjawy” przyniosła bardzo smutną refleksję. Okazuje się, że dotychczas pokazywane w polskich kinach filmy należące do ścisłej stawki oscarowych faworytów, są co najwyżej przeciętne. Trudno znaleźć wśród nich film spełniony, albo chociaż odświeżający, oryginalny i zaskakujący, jak chociażby zeszłoroczne „Birdman” i „Boyhood”. Z obejrzanych oscarowych produkcji moim faworytem wciąż pozostaje nieoczekiwany w tej stawce „Mad Max: Na drodze gniewu”.

Animacje – coś dla dzieci i dorosłych

W kinach można było oglądać również dwie animacje, które znalazły się w gronie nominowanych do złotej statuetki. „Fistaszki – wersja kinowa” Steve’a Martino zapowiadały się naprawdę ciekawie. Znając kreskę komiksu i światowy fenomen Snoopy’ego, oczekiwałem wizualnej uczty przyprawionej humorem, który zadowoli zarówno młodszych, jak i starszych wielbicieli uroczego psa. Niestety „Fistaszki” są jednym z największych rozczarowań tego miesiąca. Twórcy zrezygnowali z animacji rysunkowej, zastępując ją efektami komputerowymi, symulującymi korzystanie z kukiełek. To poskutkowało wypraniem produkcji z komiksowego uroku. Fabuła natomiast została skonstruowana jedynie z myślą o najmłodszych widzach. Każdy kto wszedł w okres dojrzewania, solennie się wynudzi oglądając miłosne podboje fajtłapowatego Charliego Browna. Całkowicie inaczej przedstawia się sprawa drugiej z nominowanych animacji – „Anomalisy” Duke’a Johnsona i Charliego Kaufmana. Ta niezwykła animacja dla widzów dorosłych penetruje rzadko eksplorowane przez filmowców tereny współczesności. Depresyjny, gorzki klimat tej produkcji skłania do pogłębionej refleksji nad aktualnymi bolączkami zachodnich społeczeństw, których codzienność obarczona jest nieznośnym ciężarem banału i niespełnienia. Gdyby nie fakt, że w gronie nominowanych znajduje się „W głowie się nie mieści”, kibicowałbym z całych sił, by to właśnie Johnson i Kaufman zgarnęli statuetkę.

#OscarReallyTooWhite?

Filmem, który dowodzi, że rację mają osoby bojkotujące Oscary ze względu na pominięcie czarnoskórych twórców, jest „Creed. Narodziny legendy”, który zgarnął tylko jedną nominację i to dla białego Sylvestra Stallone. Nie przeszkadza mi brak w stawce Michaela B. Jordana – odtwórcy tytułowej roli – lecz reżysera Ryana Cooglera i samego filmu wśród najlepszych produkcji roku. To bardzo sprawne, samoświadome kino popularne z naprawdę robiącymi wrażenie scenami bokserskimi – więcej w zamieszczonej na blogu recenzji. Po tym filmie wiem, że Coogler na pewno doczeka się w przyszłości swojej nominacji, a może nawet statuetki. Oby tylko nie dał się zmielić wielkim studiom – aktualnie przymierza się do reżyserowania marvelowskiej „Czarnej Pantery” – i zachował własną wrażliwość, bo o jego warsztat jestem spokojny.

Dobry bilans kina europejskiego

Do grona oscarowych faworytów należy również zaliczyć „Syna Szawła” Laszlo Nemesa, choć trudno go zestawiać w jednej linii ze „Zjawą” czy „Big Short” – bo bije je wszystkie na głowę. To film, który zdarza się raz na kilka lat i zostaje w głowie na bardzo długo. Więcej o nim pisałem w osobnej recenzji. Na seanse tego filmu powinno się zaprowadzać szkoły i zakłady pracy, zarówno ze względu na kunszt artystyczny, jak i humanistyczny wydźwięk. Fakt, że dystrybutorzy zdecydowali się na premierę „Syna Szawła” już w styczniu, zabiera nieco zabawy przy wybieraniu najlepszego filmu 2016 roku. Najbliższe 12 miesięcy upłynie pod znakiem szukania produkcji, która choć zbliży się do poziomu filmu Nemesa.

Wysoki poziom zademonstrował również inny europejski przebój. Mowa o „Zupełnie Nowym Testamencie” Jaco von Dormaela, który również powinien znaleźć swoje miejsce na listach najlepszych tegorocznych produkcji. Recenzję tego filmu również możecie znaleźć na blogu – kto jeszcze nie widział, koniecznie musi to nadrobić, póki jeszcze gdzieniegdzie można go obejrzeć. Podobnie jak „Syn Szawła” – seans obowiązkowy!

"Miara człowieka", reż. Stéphane Brizé

„Miara człowieka”, reż. Stéphane Brizé

Na uwagę zasługuje również francuska „Miara człowieka” Stéphane’a Brizé, która przeszła przez kina bez większego echa. To kino skromne, intymne, ale pulsujące niezgodą na zastany porządek rzeczywistości. Opowiada o mężczyźnie w średnim wieku poszukującym pracy. Jego perypetie opisują stan współczesnego kapitalizmu i stawiają w stan oskarżenia osoby napędzające tę bezduszną ekonomiczną maszynę. Mały film o wielkiej sile oddziaływania.

Równie bezszelestnie przez rodzime sale kinowe przeszła niemiecka produkcja – „Labirynt kłamstw” Giulio Ricciarelliego. To przykład kina poprawnego, akademickiego, skoncentrowanego na sprawnym opowiadaniu, a nie formalnych eksperymentach. Przez to jest nieco zbyt ciężki i odstrasza swoją realizacyjną topornością, szczególnie w aspekcie korzystania z gatunkowych tropów. Twórcy chcieli stworzyć, sądząc już po tytule, mroczny thriller o młodym prawniku starającym się wyciągnąć na światło dzienne nazistowskie zbrodnie dokonane przez oddziały SS w Oświęcimiu. Opowiadana autentyczna historia faktycznie ma potencjał, by stać się kanwą wciągającego kina gatunkowego, lecz nie został on wykorzystany. W zamian otrzymaliśmy studium z historii Niemiec na temat trudów godzenia się z własną, niełatwą przeszłością. „Labirynt kłamstw” zasługuje na uwagę z jeszcze jednego względu. Minister kultury – Piotr Gliński – lubi powoływać się na Niemców i ich sposób na promocję własnej historii za sprawą efektownych filmów fabularnych. Polecam ministrowi seans filmu Ricciarelliego. Nie wiem, czy byłby zachwycony podobnym, powstałym w Polsce – jawnie oskarżycielskim, rozprawiającym się ze zmową milczenia wśród nazistowskich oprawców, ich zadekretowaną bezkarnością i pełzającą długo po wojnie fascynacją ideą hitleryzmu. Choć uważam, podobnie jak Jakub Majmurek, że promocji Polski na świecie bardziej przysłużą się krwiożercze, śpiewające syreny, niż epickie kino historyczne, to wolałbym zobaczyć polską wersję „Labiryntu kłamstw” niż kolejną „Bitwę pod Wiedniem”.

"Labirynt kłamstw", reż. Giulio Ricciarelli

„Labirynt kłamstw”, reż. Giulio Ricciarelli

Z grona filmów autorskich warto wspomnieć jeszcze o dwóch tytułach: węgierskim „Swobodnym opadaniu” György’ego Pálfiego i belgijskim „Lucyferze” Gusta Van den Berghe’a. Oba jednak należy zaliczyć do rozczarowań: „Swobodne opadanie” do mniejszych, a „Lucyfera” zdecydowanie większych. Pierwszy miał zachwycić surrealistyczną wyobraźnią, skumulowaną w jednym z węgierskich wieżowców. Otrzymaliśmy jednak kilka, luźno ze sobą powiązanych, nowel stanowiących próbę gry z różnymi gatunkami i konwencjami filmowymi. Ostatecznie żadna z historyjek nie wywołała uśmiechu, a tylko jedna zadumę – spajająca całość opowiadająca o kobiecie uparcie skaczącej z bloku i powracającej do swojego mieszkania. „Lucyfer” natomiast miał być opowieścią o tytułowej postaci stępującej na Ziemię gdzieś w Meksyku. Utrzymana w formie moralitetu belgijska produkcja zamyka kadr w kole – siląc się tym samym na mistyczny artyzm. Po seansie nie pozostaje jednak nic więcej poza nie dającą spokoju refleksją na temat pretensjonalności produkcji Van den Berghe’a.

Sukcesy i porażki polskiego kina

Czas na kilka słów o polskich produkcjach, a jest o czym mówić, bo w tym miesiącu zadebiutowało na ekranach aż 5 tytułów i o każdym z nich było głośno. Co można potraktować jako spore zaskoczenie, z najmniejszym oddźwiękiem spotkała się komedia romantyczna „Słaba płeć?” Krzysztofa Langa, która chyba rzeczywiście okazała się – jak głosi tytuł – słaba. Czyżby był to zwiastun znużenia polskiej widowni nierealistycznymi opowieściami o miłości rozgrywającymi się w zmyślonej rzeczywistości? Najpewniej dowiemy się tego już w lutym, gdy do kin wejdzie „Planeta singli” Mitji Okorna, odpowiedzialnego za pierwszą część „Listów do M.” z gwiazdą tamtej produkcji – Maciejem Stuhrem – w jednej z głównych ról.

"Pitbull: Nowe porządki", reż. Patryk Vega

„Pitbull: Nowe porządki”, reż. Patryk Vega

Zdecydowanie lepiej w kinach poradził sobie film Kingi Dębskiej „Moje córki krowy”, wpisujący się w popularny ostatnio w rodzimej kinematografii nurt „filmów nowotworowych”. Tragikomiczna opowieść o walce z chorobą i śmiercią rodziców zebrała rekordową w ostatnim czasie widownię, dowodząc, że jest zapotrzebowanie na sprawne kino środka – równoważące elementy popularne i autorskie. Szansę na stworzenie podobnego rodzaju kina mieli „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy” Janusza Majewskiego. Produkcja ta przynależy do takiego typu kina, które z pewnością zdobędzie swoją publiczność. Jednak nestor naszej kinematografii stworzył dzieło z gruntu niedzisiejsze, nieco zmurszałe, nieświeże. Rozumiem jego apel, by tworzyć również filmy optymistyczne i przyjemne, ale ważne, by robić to z energią i pomysłem. U Majewskiego niestety zawodzi zarówno warstwa fabularna, jak i wizualna. Broni się jedynie muzyka złożona z jazzowych standardów. Szpiegowska intryga nie wciąga i pozostaje bez rozwiązania, a inscenizacja razi sztucznością. „Excentrycy” to kino raczej dla starszej widowni, chcącej powspominać minione czasy.

Na miano rozczarowania miesiąca zasługuje najnowszy film Patryka Vegi – „Pitbull. Nowe porządki”. Znając pierwszą część, spodziewałem się mocnego, męskiego kina, pełnego niejednoznacznych bohaterów, skrywających mroczne tajemnice oraz dynamicznie poprowadzonej akcji. Nie otrzymałem ani jednego, ani drugiego. Bohaterowie tym razem są całkowicie bezbarwni – nie wiemy niczego o ich życiu prywatnym, a to co zdradzają nam twórcy w żaden sposób nie dookreśla ich charakterologicznego profilu. Na fabułę składają się luźno ze sobą powiązane sceny – brakuje im linii przewodniej i jakiejkolwiek konsekwencji. Bohaterowie są sztuczni, historie niespójne, a humor kloaczny. Jedyne, co pozwala wytrwać podczas ponad dwugodzinnego seansu, to momentami zgrabnie podane dialogi, ponoć inspirowane autentycznymi wypowiedziami stołecznych policjantów. Choć nowy „Pitbull” raczej nie zapisze się w historii rodzimej kinematografii, to ma na to szansę Piotr Stramowski – odtwórca głównej roli – imponujący warunkami fizycznymi i naturalnością. Już niedługo będziemy mogli go podziwiać w filmie Konrada Aksinowicza „W spirali”.

"Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy", reż. Janusz Majewski

„Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”, reż. Janusz Majewski

Na drugim końcu zaproponowanej przez „Pitbulla” wrażliwości znalazł się znakomity dokument Karoliny Bielawskiej „Mów mi Marianna” o tytułowej bohaterce, która poddała się operacji zmiany płci. Bardzo intymny i delikatny portret osoby uwięzionej we własnym ciele – i to w dwojakim sensie, bo Marianna cierpi na paraliż, będący efektem udaru. Wyjątkowość tej postaci nie objawia się jedynie w problemach z własną tożsamością płciową. Bohaterka wymyka się wszelkim stereotypom na temat osób transgenderowych – jest osoba dojrzałą, wierzącą, o konserwatywnych wartościach. Z tej perspektywy jej historia jawi się jeszcze szczerzej i dramatyczniej. Jeżeli jeszcze nie widzieliście, to wybierzcie się do kina – gwarantuję uwrażliwiający seans. Warto tym bardziej, że rzadko możemy oglądać w kinach polskie dokumenty.

Na sam koniec należy wspomnieć o sukcesach polskiego kina na światowych festiwalach. Do największych można zaliczyć podwójny tryumf na Sundance. Sukcesem była już sama obecność aż dwóch polskich produkcji w konkursach tego prestiżowego festiwalu. Mało kto spodziewał się aż tak dobrego przyjęcia „Córek dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej i „Wszystkich nieprzespanych nocy” Michała Marczaka. Pierwszy z nich wyjechał z Ameryki z nagrodą specjalną jury za „unique vision and design”, a twórca drugiego z mianem najlepszego reżysera filmu dokumentalnego. Należy dodać, że równie ciepło została przyjęta polsko-francuska koprodukcja „Niewinne” z polskimi aktorkami w obsadzie, pokazywana w sekcji pozakonkursowej. Fantastyczne wieści dotarły także z Berlina. W konkursie głównym odbywającego się w lutym festiwalu weźmie udział najnowszy film Tomasza Wasilewskiego „Stany Zjednoczone Miłości”, a w sekcjach towarzyszących międzynarodowe koprodukcje: „Zud” Marty Mironowicz, „Ja, Olga Hepnarowa” Tomáša Weinreba i Petra Każdy z Michaliną Olszańską w roli tytułowej oraz niemiecka produkcja „Jonathan” polskiego reżysera Piotra J. Lewandowskiego. Miłym i niezwykle prestiżowym akcentem jest obecność Małgorzaty Szumowskiej wśród jury konkursu głównego. Oby przyszły miesiąc również obfitował w filmowe nagrody dla polskiego kina!

Filmy-miesiąca

 

Filmy-roku-styczeń