Alejandro Iñárritu znalazł przepis na zdobywanie przychylności gremiów rozdających coroczne nagrody. Jego zeszłoroczny „Birdman” otrzymał Oscara w najważniejszej kategorii, a w tym roku „Zjawa” zdobyła najwięcej nominacji i jest wymieniana jako faworyt w gronie najlepszych produkcji. Przepis meksykańskiego twórcy wydaje się oczywisty, ale nikt wcześniej na niego nie wpadł, albo nie posiadał wystarczających umiejętności, by odpowiednio go zrealizować. Jego dwa oscarowe hity, choć tak wydawałoby się od siebie różne, są filmami znakomicie wpisującymi się w aktualny klimat panujący w światowej kinematografii i zostały specjalnie skrojone w taki sposób, by zdobywać hollywoodzkie laury.
Jakie filmy aktualnie przyciągają największą widownię? Jaki typ kina jest faworyzowany przez największe studia? Nie trzeba nawet zaglądać do box office’ów, by wiedzieć, że na ekranach królują opowieści o superbohaterach, filmy naszpikowane spektakularnymi efektami specjalnymi, rollercoasterową akcją i wizualnymi atrakcjami. Renesans przeżywa formuła kina nowej przygody, skwapliwie korzystająca z nostalgii za przeszłością. Ten typ kina dominuje oczywiście wśród miłośników kultury popularnej, same filmy są specjalnie projektowane w taki sposób, by przyciągać jak największą widownię. Tego typu kino rzadko kiedy może liczyć na przychylność Akademii – wyjątkiem jest tegoroczny sukces „Mad Maxa”, który jednak dość swobodnie potraktował standardową formułę blockbustera. „Birdman” już tytułem i podjętym tematem – główny bohater zyskał sławę grając postać superbohatera – nawiązuje do kina przygodowego. Wizualne atrakcje film dostarczył spektakularnym wykorzystaniem pracy kamery – symulującej kręcenie całości w jednym ujęciu. Podobnie jest ze „Zjawą” – ona również swoją filmową formą nawiązuje do kina popularnego. Operator Emmanuel Lubezki kolejny raz wykonał spektakularną robotę, a Iñárritu dowiódł, że potrafi inscenizować rozbudowane sceny, ponownie sięgając po długie ujęcia. „Zjawa” jest przykładem realistycznego kina nowej przygody, niewykazującego poczucia humoru – wykorzystuje te same triki stosowane przez twórców „Gwiezdnych Wojen” czy kina superbohaterskiego, lecz zaprzęga je do tworzenia kina poważnego, momentami wręcz werystycznego, skropionego niebłahą refleksją historiozoficzną. Kino spod znaku Iñárritu charakteryzuje się blockbusterową efektownością, którą wykorzystuje do opowiedzenia całkowicie innych historii, niż te znane z popularnych produkcji.
Sama fabuła jest prawie tak samo prosta, jak ta z „Mad Maxa”. „Zjawa” również wpisuje się w gatunek kina drogi. Bohater filmu Meksykanina jednak z innego powodu wyrusza w długą wędrówkę. Tym razem motorem napędowym akcji jest chęć zemsty na zabójcy syna. Hugh Glass jest białym, który zamieszkał wśród rdzennych mieszkańców Ameryki. Bardzo dobrze zna tereny zamieszkałe przez Indian. Przemierza je wraz z grupą handlarzy skór – razem z synem jest ich przewodnikiem. Podczas jednego z polowań zostaje napadnięty przez niedźwiedzia – poważnie okaleczony nie może iść o własnych siłach. Ciągłe zagrożenie ze strony plemienia Arikara, nieprzyjazna natura, surowy klimat północnych ostępów Ameryki nie sprzyjają wędrówce z dodatkowym balastem. Wraz z nim zostaje jego syn, młody łowczy i John Fitzgerald, traktujący Glassa jak balast, przeszkadzający w podróży po zapłatę.
John – grany przez Toma Hardy’ego – został przedstawiony jako twardy człowiek bez serca – dzikus z bronią palną w ręku. Jego bezwzględność i metafizyczna wręcz pustka w duszy jest warunkiem koniecznym, byśmy mogli kibicować pochowanemu żywcem Glassowi. Właśnie ten aspekt filmu wydaje się najbardziej chybotliwy. Gdy spojrzy się na całą przedstawioną sytuację z dystansu, okaże się, że okoliczności mogłyby tłumaczyć Fitzgeralda – mróz, nieprzyjazne tereny, trudna droga, ciągłe zagrożenie ze strony dzikich zwierząt i Indian nie sprzyjają wędrówce z umierającym mężczyzną na noszach. Nie chodzi o usprawiedliwianie relatywizacji ludzkiego życia, lecz o krytykę jednowymiarowej konstrukcji postaci, która została przedstawiona jako immanentnie podła. Niestety twórcy postanowili z pojedynku postaci granych przez Leonardo Di Caprio i Toma Hardy’ego uczynić uniwersalną przypowiastkę o ludzkiej naturze – bezdennym złu, jakie może zamieszkiwać człowiecze serce. Szkoda, że nie uczłowieczyli Fitzgeralda, nie sproblematyzowali jego postępowania i wyborów, nie wzięli pod uwagę surowych okoliczności, w których przyszło bohaterom przebywać, a Johnowi podejmować decyzje – nie włożyli w jego serce choć odrobimy moralnego rozchwiania, a z podjętej decyzji nie uczyniono tragedii rozgrywającej się w jego duszy. Jeśli tak by się stało, zaistniały konflikt, wola życia Glassa i jego pragnienie zemsty wybrzmiałyby jeszcze donioślej i ciekawiej. Tym bardziej, że drugi filar, na którym zbudowano fabułę, problematyzuje etyczne podstawy zachowania Glassa, zawzięcie tropiącego swojego oprawcę.
Prócz warstwy wizualnej najciekawszym elementem „Zjawy” jest podjęta przez twórcę historiozoficzna refleksja na temat podboju terenów zamieszkałych przez rdzennych mieszkańców Ameryki przez białych najeźdźców. Iñárritu skonfrontował ze sobą trzy całkowicie odmienne światy: Indian, natury i białego człowieka, rozmywając między nimi jednoznaczne granice. Każdą z tych osobnych rzeczywistości można obarczyć inwektywą: dziki. Kategoria ta posiada siłę polityczną – wykorzystywana jest przez tych, którzy posiadają władzę, a raczej bardziej śmiercionośną broń. Indianie są dzikimi dla uznających się za bardziej cywilizowanych białych, białym natomiast wcale nie jest tak daleko do natury dzikiego zwierzęcia. „Zjawa” posiada bardzo subtelnie zarysowany potencjał krytyczny, rewidujący dziedzictwo kultury Zachodu. Film daleki jest jednak od jednoznaczności, stawania po jedynie słusznej stronie, szukania winnych i ofiar. Zaznaczone podobieństwa i różnice zamazują się – w ekstremalnych okolicznościach biały człowiek powraca do pierwotnego stanu aliansu z dziką naturą, a Indianin wykazuje się moralną wyższością nad swoim „cywilizowanym” oprawcą. Trójkąt staje się jednością, okręgiem – doskonałym continuum.
Nie da się napisać tekstu o „Zjawie” bez odpowiedzenia na pytanie, czy popularny Leo w końcu dostanie Oscara za swoją rolę. Najprawdopodobniej dostanie, choć niekoniecznie powinien. Dostanie, bo ma w tym roku słabą konkurencję. Pozostali nominowani mają słabszą pozycję w branży, albo zagrali w gorszych filmach. Di Caprio nie zasługuje na statuetkę za tę rolę, gdyż jest ona raczej wypadkową świetnej charakteryzacji i pracy kostiumologów, a nie efektem aktorskiego kunsztu. Wykorzystywane przez niego środki są dość ograniczone – sprowadzają się do charczenia, czołgania i świecenia obłędem w oczach. Jest w tym przekonujący, ale to nie jest rola, w której mógł pokazać pełnię swojego talentu – przez większą część filmu musi korzystać jedynie z mimiki oraz ograniczonej gry ciałem. Równie jednowymiarowo wypadła postać grana przez Hardy’ego – jego kreacje z filmu na film coraz bardziej udowadniają, że jest aktorem jednej pozy.
„Zjawa” jest filmem, który docenią przede wszystkim koneserzy wysmakowanej wizualności. Jest w tym aspekcie faktycznie doskonały. Lubezki świetnie gra światłem – koloruje kadry zachodami i wschodami słońca, przyświeca przez leśną gęstwinę ostrym światłem mroźnej północy. Długie ujęcia, równomierne stosowanie szerokich i bardzo bliskich kadrów potęgują emocjonalne napięcie, a przy tym zwiększają realizm. Iñárritu stara się nas wciągnąć w obraz – każe poczuć tętent kopyt, fruwające nad głową strzały, wszędobylski mróz i głód. To kolejny element zaczerpnięty z kina popularnego – „Zjawa” zamienia seans filmowy w cielesne doświadczenie. Obraz i dźwięk ma nas oszołomić, dać poczucie doskonałej immersji, wessać nas w sam środek opowieści, byśmy jeszcze bardziej utożsamili się z bohaterem i jego uczuciami. Nasilenie tych atrakcji przesłania jednak warstwę fabularną, która wypada przy nich dość błaho. Ludzka walka o przetrwanie, traktat o człowieczej naturze, uniwersalna opowieść o złu, dzikości i lęku zostają zagłuszone spektakularną powierzchnią ekranu – film ogląda się znakomicie, ale po seansie pozostaje po nim niepokojąca symulująca głębię pustka.
Komentarze 7 komentarzy
Poszłam na „Zjawę” z wielkimi nadziejami na dobre kino. Tymczasem dostałam słabą historię z cyklu „zabili go i uciekł”. Fabuła miała jak dla mnie tyle niedociągnięć, że nie byłam w stanie wyjść z kina zadowolona (np. Kiedy Glass wchodzi do rzeki uciekając przed Indianami- wręcz wczolguje się do niej z braku sił, natomiast kiedy już wychodzi, z tej lodowatej przecież wody, po długim i ciężkim „splywie”, wygląda na człowieka w lepszym stanie fizycznym niż gdyby do rzeki wszedł całkowicie zdrowy i sprawny człowiek). Drażniące były też dla mnie te pseudoartystyczne przywołanie żony bohatera- za dużo ich bylo, moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie. Jedyne co dla mnie ratowało film to przepiękne krajobrazy i interesujące kadry. Leo zagrał dobrze, jak to on, ale moim zdaniem nie jest to jego Oskarowa rola. Choć tak jak napisałeś – konkurencja w tym roku słaba, więc kto wie?
Zgadzam się z Tobą praktycznie w 100% – Glass zdrowieje zadziwiająco szybko, lewitująca żona bardziej śmieszy niż porusza, a sama historia nie jest bardziej złożona niż ta z 'Mad Maxa’. Jednak sedno tej produkcji leży gdzieś indziej – w znakomitym warsztacie, rewelacyjnej inscenizacji, która zamienia seans w osobiste doświadczenie widza. Inarritu i Lubezki potrafią to robić, stąd ogólne zachwyty nad tym filmem – nie pochodzą one z intelektu, lecz z naszych trzewi 🙂
TOM HARDY: „Aktor jednej pozy” współczuję wysuszenia mózgu. Jak dla mnie 'sławę’ zdobył po MadMaxie gdzie był praktycznie przeciętny (Theron była nie do pokonania, tak) ale w Zjawie facet jest kompletnie inny, wygląd dziada, głos, gesty, wzrok szaleńca, świdrujący wręcz. Dlatego nie zgadzam się z takim zakłamanym werdyktem.
Sławę Hardy zdobył już dzięki roli Bane’a w 'Mroczny Rycerz powstaje’, jeżeli nie w 'Bronsonie’. 'Mad Max’ wprowadził go jedynie do wąskiego grona hollywoodzkiego topu. Zawszę bardzo lubiłem tego aktora, ale wydaje mi się, że przestał się rozwijać – gra głównie swoim gardłowym pochrypiwaniem i świdrującym w oczach szaleństwem. Jedyną jego inną rolą jest ta z 'Locke’go’. Być może to wina jego agenta, który wybiera mu dość podobne role – zarówno charakterologicznie, jak i fizycznie. W jego roli w 'Zjawie’ nie zauważyłem niczego, czego nie widziałbym już w jego grze w 'Gangstarze’, 'Mrocznym Rycerzu’, 'Legend’ czy 'Systemie’. A moja opinia nie jest zakłamana, lecz subiektywna, dokładnie tak samo jak Twoja 🙂
Dobrze że zdobył sławę w roli Bane’a ale w MadMax było dość nieciekawie, pozostał w cieniu Charlize i jak wiem został zbesztany przez widzów i fanów.Gość ma najwięcej złych postaci w swojej karierze i jesteś pewien, że przez to wszędzie tak samo gra, bo ciągle wybiera „bad boyów” podobne z charakteru postacie. może dlatego nie pokazuje nic nowego(dla Ciebie) bo to ciągle te same charaktery, teraz znowu zły sztampowy Fitz. Pewnie, on sam sobie robi tym krzywdę:)
Dlatego pisałem, że być może jego problemem jest jego agent, który źle dobiera mu role 😉 – podobne charaktery, podobna gra, podobne pozy. Teraz powinien zagrać jakąś piękną i szlachetną postać. Może w ten sposób uda mu się zademonstrować większą paletę swoich możliwości 😉
O, właśnie ma zagrać Al Capone, więc może być przełom, tak jak grał Bronsona.