Nóż w wodzie – mój ulubiony film

Najbardziej nienawidzę pytania o ulubiony film. Bo jak tu wybrać spośród wszystkich w historii? „Spragnieni miłości” Wong Kar-Waia czy „Nosferatu” Friedrich Wilhelm Murnaua? „Mulholland Drive” Davida Lyncha czy „Tam, gdzie rosną poziomki” Ingmara Bergmana? Jak w ogóle można wybrać? Czym się kierować? A przecież taki wybór od razu jest prześwietlany i interpretowany po swojemu: Tarantino? Banał. Lynch? Ekstrawagancja. „Sieranevada”? Snobstwo. I tak dalej, i tak dalej. Fakt, że takie pytanie pada częściej, niż by się chciało oraz by nie trzeba było zastanawiać się na szybko nad odpowiedzią, która nikogo nie zadowoli, kiedyś postanowiłem, że muszę ustalić jedną wersję, której się będę trzymał. Postawiłem wtedy na film, którego dawno nie widziałem, ale wciąż istnieje w mojej głowie jako ten, który zrobił na mnie wielkie, może największe, wrażenie. Na „Nóż w wodzie” Romana Polańskiego. Po latach, przy okazji wystawy Narodowego Centrum Kultury Filmowej „Kino Polonia”, wróciłem do niego, by zweryfikować swoje odczucia. Czy mogę nadal z czystym sumieniem wskazywać na ten tytuł? Tak – z całą pewnością.

Co ciekawe, wydaje mi się, że przed laty ceniłem ten film za coś innego niż obecnie. Że miłość do „Noża w wodzie” dziś interpretuję jako zwiastun narodzin mojego gustu filmowego. Wcześniej najbardziej zapadły mi w pamięć wartości czysto artystyczne: plastyka kadrów Jerzego Lipmana, cudowna muzyka Krzysztofa Komedy, a także wielopoziomowe relacje łączące i dzielące trójkę bohaterów. Dziś z kolei przemawia do mnie ten film – poza wymienionymi kwestiami – tym, że znakomicie wykorzystuje formę gatunkową do realizacji w pełni angażującego kina wysokoartystycznego. To po prostu perfekcyjne kino, które wikła w gęste i wieloznaczne relacje, jednocześnie z każdą sceną podbijając dramaturgię i działając niczym rasowy thriller. A takie kino kocham najbardziej.

Kocham także dzieła minimalistyczne, a przy tym precyzyjne, przemyślane w najmniejszym szczególe, gdzie nic nie jest przypadkowe, a wszystko znaczy – ale nie w sposób narzucający, raczej sugerujący, rozbijający łatwe interpretacje, dający do myślenia, a nie myślący za nas. Czy może być prostsza, czystsza sytuacja niż spotkanie trójki osób na zamkniętej przestrzeni, którzy skazani na siebie muszą się ze sobą skonfrontować? Małżeństwo z pewnym stażem i młokos spotykają się na drodze – oni pędzą drogim autem na swój jacht, on jest wagabundą. Choć wydawało się, że nic ich nie łączy, pojawia się między nimi silny magnetyzm. Mężczyzna naigrywa się z młodego, ale jednocześnie jest nim zafascynowany. Ona wydaje się obojętna, ale rzuca chłopakowi spojrzenia. Młody z kolei wydaje się gardzić ustatkowanym wygodnictwem, ale drogi samochód, prywatny jacht i spokojne życie ewidentnie mu imponują.

Ponoć tę historię czyta się inaczej na różnych etapach swojego życia. Równolatkowie młodego będą zapatrzeni w jego bunt, wolność, szczerość. Uwikłani w meandry życia z pewnością będą sympatyzować z mężczyzną, który stara się jak może, by utrzymywać się na powierzchni życia – wbrew wszystkiemu żyć po swojemu. Jej perspektywę przyjmą z kolei ci wszyscy, którzy widzą blaski i cienie każdej z tych punktów widzenia – co nie znaczy, że to spojrzenie mądrości, boskie, jedynie słuszne. Bo tu nie ma słuszności, jest ciągłe rozczarowanie.

Bo to film niesamowicie gorzki. O niechybnej porażce, rozczarowaniu, zdradzie – własnych ideałów, siebie, bliskich. Gdy Andrzej w finale stoi na rozdrożu drogi, wie, że przegrał, bo każda decyzja będzie życiową klęską, większą nawet niż oskarżenie o morderstwo czy świadomość zdrady. Wie, że mimo najszczerszych chęci poległ – zmienił się, wszedł w koleiny życia, a jednocześnie wciąż go ciągnie do czystości własnej przeszłości, którą reprezentuje chłopak, któremu zazdrości i do czego nie potrafi się przyznać. Ale tu przegrywają wszyscy – chłopak już wie, że wszystko, co dla niego ważne, to poza, kobieta natomiast czuje, że jej życie jest gdzie indziej.

Dlatego właśnie te pojedynki między postaciami są tak fascynujące. Bo nikt nie jest w stanie ich wygrać. Że wygrane w pojedynczych bitwach, przybliżają jedynie do ostatecznej porażki. Bo żadne z proponowanych postaw, rozwiązań, nie jest dobre. Nie jest przypadkiem, że film ufundowany jest na liczbie trzy. Każdy pojedynek tezy z antytezą (posłuszeństwa z wolnością, zasady z dowolnością, młodości z dojrzałością, męskiego z kobiecym, władzy z uległością, lądu z wodą) wiedze ku jakiejś syntezie – jak w scenie, w której chłopak „chodzi” po wodzie. To dopiero połączenie perspektyw, zderzenie ich ze sobą, niszczycielska konfrontacja jest w stanie doprowadzić do jakiejś nowej wiedzy, pełniejszego oglądu rzeczywistości.

I właśnie dzięki temu, że znaczenia tego filmu znajdują się gdzieś pomiędzy tymi postaciami i pokazywanymi postawami, sprawia, że nigdy się on nie zestarzeje, bo nigdy w pełni nie zostanie prześwietlony, wyjaśniony, zrozumiany. Bo dla każdego akcenty będą rozkładać się inaczej. A przecież kluczy do interpretacji jest tu znacznie więcej – bo przecież na dobrą sprawę te postaci mogą reprezentować jedną i tę samą osobę, tylko na różnych etapach życia; pojawiają się tu także wątki chrześcijańskie. Nie bez powodu łódź nazywa się Christina, a jej imię często kadruje się w taki sposób, by zostało jedynie „Christ”. Zresztą trójka to kluczowa dla chrześcijaństwa liczba, która wznosi refleksję na temat tego filmu piętro wyżej. Poza tym to przecież opowieść o winie i karze, możliwości przebaczenia, wyznaniu grzechów (a grzechem jest tu także strach). Uwielbiam, gdy film pozostawia nas rozbitymi, bez możliwości poskładania semiotycznej łamigłówki, która będzie nas mierzić już pewnie zawsze.

Wreszcie wielką rolę przy ocenie odgrywa wybitna forma „Noża w wodzie”. Forma, która zresztą dokłada swoje własne znaczenia. Tu nie ma przypadkowego kadru, puszczonej sceny, zbędnego ruchu kamery. Wszystko buduje relacje między postaciami, skraca dystans lub wydłuża, dodaje klaustrofobii i agorafobii. Zagęszcza atmosferę i podbija dramaturgię. Jednocześnie działa po prostu estetycznie – również dzięki swojemu minimalizmowi, dopracowaniu, geometryzmowi, precyzji. Ale i tak tym, co zostaje w głowie najdłużej, jest muzyka. Bodaj jedyna filmowa, do której regularnie wracam, która oddaje młodzieńczego ducha chłopaka, strach dojrzałego mężczyzny i zagubienie kobiety. Muzyka, która jest jak wiatr dmący w żagle i grzęzawiska, na jakich jacht osiada. Wyzwala i niepokoi. Po prostu świdruje znaczeniami i emocjami jak cały film.

I teraz już wiem, dlaczego „Nóż w wodzie” jest moim ulubionym filmem – po prostu ma w sobie wszystko, czego szukam w kinie: nierozwiązywalną tajemnicę, piętrzące się pokłady znaczeń, precyzję reżyserską, dbałość o stronę wizualną, która nigdy nie jest tylko dodatkiem, porywającą muzykę, będącą jak rama dla całości. Może być nawet tak, że przez całe swoje kinofilskie życie szukam takich właśnie filmów jak „Nóż w wodzie”. I wciąż lepszego nie znalazłem.

Artykuł powstał we współpracy z Narodowym Centrum Kultury Filmowej, organizatorem wystaw „Materia Kina” i „Kino Polonia”, na której ekspozycja o „Nożu w wodzie” zajmuje ważne miejsce.