Recenzja – Akademia Pana Kleksa

Nowa 'Akademia…’, choć na pierwszy rzut oka tak inna od poprzedniej, wiele ma z nią wiele wspólnego. Na przykład słaby scenariusz i nieporadną, minimalistyczną, ledwie wyczuwalną reżyserię. To nie jest kino wyrazistego stylu autorskiego. To kino wyobraźni, wizualiów, efektu i spektaklu – tak jak film Gradowskiego, tylko za większe pieniądze i na europejską skalę.

Film można podzielić na dwie części – pierwsza to oprowadzanie po Akademii i jej świecie: poznajemy bohaterów, przestrzenie, towarzyszącą im magię, a przede wszystkim otwieramy coraz szerzej oczy z powodu różnorakich niesamowitości. A przynajmniej taki był zamysł. Bo po 'Harrych Potterach’, 'Władcach pierścieni’ i 'Avatarach’ trudno zrobić nawet na młodej widowni jakieś wrażenie. Ale twórcy ewidentnie się starają i niekiedy im to wychodzi. Kleks raczy swoich uczniów i nas oryginalnymi, magicznymi lekcjami, za kolejnymi furtkami czekają światy różnych bajek, na horyzoncie majaczą obce planety i egzotyczne latające wyspy. Dobrze to wygląda, kolory się mienią, scenografia potrafi zaskoczyć, podobnie jak warstwa muzyczna czy stylizacja bohaterów. Pierwsza połowa filmu podtrzymywana jest tym omamieniem wizualnym i energią postaci – przede wszystkim szpaka Mateusza, którego znakomicie gra Stankiewicz. Świetny jest również Kot w roli tytułowej. To Kleks wyjęty wprost z wyobraźni Szancera – znacznie bardziej zakręcony, magiczny i sympatyczny niż ten klasyczny, Fronczewskiego. Zresztą Fronczewski też tu się pojawia i gra… w sumie nie wiadomo kogo. Trochę Brzechwę, trochę Paj Chi Wo, trochę sąsiada Ady Niezgódki.

I tu przechodzimy do warstwy fabularnej. Bo jak nie wiadomo, kogo gra Fronczewski, to często też nie wiadomo, czemu coś się dzieje i dlaczego akurat w ten sposób. Ada ma kolegę Alberta, który jakimś trafem (nie wiadomo jak) gubi się w bajce o Dziewczynce z zapałkami i w niezwykle dramatycznej scenie (spoiler) umiera. Ot tak, chyba tylko po to, by dodać całości nieco dramatyzmu. Bo tego jest jak na lekarstwo. Niby fabuła krąży wokół zemsty wilków na Mateuszu, niby szczerzą kły i świecą oczami, ale ani nie niosą grozy, ani nie robią niczego strasznego. Są, szczerzą się i grożą Mateuszowi. Są straszni bardziej ze względu na noszoną charakteryzację, niż czyny. A działania Ady, by się z nimi rozprawić, również wypadają mechanicznie i bez większego sensu. Dziewczyna miała przejść jakąś przemianę, zrozumieć własne przeznaczenie, odkryć ukryte talenty, a robi to za nią Kleks w – dosłownie – jednej scenie. I w jedną chwilę z niewierzącej w wyobraźnie dziewczyny zamienia się w odważną pogromczynię wilków. Ani psychologicznie, ani dramaturgicznie to nie gra.

Ale mogło by mieć więcej sensu, gdyby nie reżyseria, która potrafi zabić nawet najlepsze żarty. Dziwię się Kawulskiemu, że wymyślając ten projekt, nie miał odrobinę zmysłu samozachowawczego i nie powierzył roli reżysera komuś, kto zna się na tym lepiej. A pod jego rękami niemal każdej scenie brakuje timingu, albo się wlecze, albo nie wybrzmiewa. I tak jest z całością – historia się rwie, bardziej skacze od sceny do sceny, od pomysłu do pomysłu, niż płynie i logicznie się łączy. Choć, paradoksalnie, jest znacznie lepiej wtedy, gdy film bardziej oprowadza i ukazuje, a nie próbuje opowiadać. Ale jest to zasługa raczej scenografów, speców od efektów specjalnych i aktorów niż reżyserii.

Ostatnia rzecz – muzyka. To właśnie ona była bodaj najmocniejszym elementem klasycznej 'Akademii…’. Obawiam się, że tym razem tak nie będzie. Ja tuż na chwilę po seansie nie potrafię zanucić żadnej melodii, choć sceny śpiewane są naprawdę dobre, ale z innego powodu niż wpadające w ucho melodie. Świetną sceną, a jednocześnie hołdem dla klasyki, było wspólne śpiewanie przez uczniów 'Witajcie w naszej bajce’ i 'Na wyspach Bergamutach’ – bardzo współczesne aranżacje, cytujące oryginał, jednocześnie uwspółcześniały i fundowały odrobinę nostalgii.

Wielu mogłoby zarzucić, że 'Kleks’ to cytat na cytacie, że nie ma tu oryginalności, że wszystko było, że każdy element pochodzi 'skądś’. I jest to prawda, ale to nie zarzut – to świadoma strategia, zresztą dobrze zrealizowana. I to na wielu poziomach – scenografii, stylizacji bohaterów, a nawet warstwy muzycznej. Książkowa 'Akademia…’ jest meta-bajką, opowiada o bajce, która sąsiaduje obok innych – tych braci Grimm czy Andersena. Jej świat składa się z bohaterów innych bajek. I dokładnie tak samo jest tu. Nad głowami unoszą się latające wyspy jak z 'Avatara’ , na horyzoncie majaczą planety z 'Gwiezdnych wojen’, wilki przypominają orków z 'Władcy Pierścieni’, budynkowi akademii niedaleko do Hogwartu, jeden z uczniów to jak żywo Malfoy, a w ścieżce dźwiękowej cytuje się znany motyw ze 'Stranger Things’. 'Akademia…’ mówi językiem współczesnych 'bajek’, czyli wielkich kinowych (i serialowych) blockbusterów. I świetnie w ten sposób oddaje ducha powieści Brzechwy.

Nie razi mnie również 'światowość’ filmu Kawulskiego. To projekt ewidentnie komercyjny (product placement dawno nie kłuł w oczy aż tak bardzo, choć doceniam, że wszystkie logo upchnięto w jedną scenę), nastawiony na światową, a przynajmniej europejską, dystrybucję. I dobrze, bo wizualnie jest to rzecz, którą można próbować 'opchnąć’ poza Polskę, nie różni się bowiem od produktów średniej jakości z innych krajów. Zresztą świtowość akademii dodała jeszcze jeden wymiar morału – jego internacjonalizm i wołanie o pokój, zgodę i tolerancję (zresztą motyw wojny brzmi aktualnie i ewidentnie odnosi się do tego, co dzieje się za naszą wschodnią granicą).

Także – można było spodziewać się więcej, bo potencjał jest tu ogromny, ale z drugiej strony jest to projekt odważny, nakreślony szerokim gestem, który mógł polec na tak wiele sposobów, że ostatecznie trudno nie doceniać tego, co otrzymaliśmy. Jest w tym może i za wiele ekonomicznej kalkulacji, ale równocześnie sporo wyobraźni i wdzięku.

Czekam na kolejne części!

Ocena: 6/10