Premiera tygodnia – „Creed. Narodziny legendy”: Jak zbudować własną legendę

„Creed. Narodziny legendy” zapoczątkował tegoroczną lawinę spin-offów, rebootów, sequeli i innych tworów, bazujących na popularności swoich pierwowzorów. Mam nadzieję, że pozostałe produkcje dostosują się do poziomu, który zaprezentował film Ryana Cooglera. Jednak trudno będzie im to osiągnąć, gdyż kontynuacja losów sławnego Rocky’ego Balboa postawiła poprzeczkę niezwykle wysoko. Już na wstępie można zdradzić, że polscy dystrybutorzy mieli rację, dopisując do oryginalnego „Creed” podtytuł: „Narodziny legendy”. Rzeczywiście, nowy bohater popkultury, z wielką pomocą starego władcy wyobraźni, narodził się i jak wiemy już z najświeższych plotek, zbyt szybko nie da o sobie zapomnieć.

Coogler już w fabule filmu zręcznie zabawił się logiką spin-offu. Rocky, choć nie jest głównym bohaterem, patronuje całemu filmowi i to właśnie na nim oparto promocję. Podobnie jest w filmie – sekunduje nowemu adeptowi boksu, który chce podążyć jego śladami, pozostaje niezmiernie ważną postacią, ale wciąż pozostaje na drugim planie. Nową gwiazdą ma stać się Adonis Creed. Głównym zadaniem młodego boksera – syna Apollo, z którym pojedynkował się swego czasu Rocky – jest wypracowanie własnego imienia, by wyrwać się spod cienia sławnego ojca. Nie tylko na bokserskim ringu Adonis musi udowodnić, że zasługuje na miano pretendenta do tytułu mistrza. Do tego samego musi przekonać widzów, którzy z początku traktują go jako fałszywego Rocky’ego – kogoś, kto chce wspiąć się na szczyt na plecach sławnego bohatera, jego młodszego alter ego, niejako w imieniu swojego mistrza toczącego na ringu kolejne walki. Twórców uratowała jednak krytyczna samoświadomość. Wiedzieli, że sięgając po legendę popkultury, mogą zostać oskarżeni o cyniczny zamach na kasę. Z tego potencjalnego zarzutu uczynili jednak swoją siłę, dzięki której pogodzili tych, którzy z utęsknieniem czekali na powrót bokserskiego mistrza z lat 80., i tych, którzy z głębokim dystansem patrzyli na poczynania twórców sięgających po ich bohatera sprzed lat. Starsi widzowie otrzymali wyważoną i subtelnie podaną dawkę nostalgicznego hołdu złożoneego starej serii, młodzi natomiast nowego, pełnokrwistego bohatera, który będzie mógł zagościć w ich popkulturowej świadomości.

Creed-Narodziny-Legendy

Autoironiczny dystans jest ważnym składnikiem całej produkcji. Coogler bawi się gatunkiem filmu sportowego, bokserską mitologią i popkulturowymi wyobrażeniami na temat sportowej kariery. Film rozpoczyna się w 1998 roku w poprawczaku. Widzimy młodego, czarnoskórego chłopaka bijącego się na stołówce z większym od niego kolegą. Z pozoru ta scena wydaje się zawiązywać całą fabułę filmu. Znając historie życia prawdziwych bokserskich championów oraz reguły gatunkowej narracji, domyślamy się, że będziemy mieli do czynienia ze stereotypową opowieścią o złym chłopcu, który dzięki sportowi zaczyna pojmować, co jest w życiu najważniejsze. Nic jednak bardziej mylnego, za chwilę otrzymujemy pierwszy fabularny twist, a po nim kolejny. Czujemy się po nich, jakbyśmy otrzymali na szczękę solidne lewe sierpowe. Lądujemy na deskach i wiemy, że nie tak łatwo rozgryziemy scenariuszowe zawiłości. I tak rzeczywiście się dzieje aż do samego końca, co szczególnie nietypowe w tak bardzo schematycznym gatunku filmu sportowego. Być może dlatego, że twórcy odchodzą od niego, zbliżając się do klasycznego dramatu. Oczywiście, kilka niezbędnych elementów się w nim znalazło – miłosne zawirowania, personalne nieporozumienia, kilka konfliktów potrzebnych do podbicia napięcia – podobnie jak sztampowych, obowiązkowych dla kina opowiadającego o sportowcach, scen treningów i ćwiczeń, które w tym wypadku wydają się być świadomymi nawiązaniami do dziedzictwa „Rocky’ego”.

Dzięki nieoczywistości scenariusza „Creed” jest znacznie bardziej realistyczny niż stara seria, wypracowująca wręcz reguły gatunkowe sportowego dramatu, których konwencjonalność tak raziła w kolejnych częściach przygód amerykańskiego boksera. Wielka w tym zasługa reżysera – Ryana Cooglera – znanego ze świetnie przyjętego swego czasu w Sundance „Fruitvile Stadion”, w którym grał również Michael B. Jordan, odtwórca roli Creeda. Właśnie dzięki Cooglerowi i jego doświadczeniom z filmem niezależnym „Creed” znajduje się daleko od kina zaklętego w umownej, popkulturowej rzeczywistości. Para scenarzystów – Coogler i Aaron Covington – skupiła się przede wszystkim na tym, by budowany przez nich świat był wiarygodny. Dlatego znacznie więcej czasu poświęciła na uprawdopodobnianie historii o potomku Apollo Creeda, skupiając się na odpowiednim umotywowaniu jego poczynań, marzeń i dążeń. Natomiast zdecydowanie bardziej ograniczona została sfera przynależąca do kina gatunkowego. Coogler skąpi nam wizualnych atrakcji, stymulowania emocji czy piętrzenia akcji. Zwolennicy tego typu kina – jakim były klasyczne filmy o Rockym – mogą poczuć się nieco zawiedzeni, szczególnie środkową częścią filmu, kiedy akcja wyhamowuje, kilka wątków nachodzi na siebie, a Coogler stara się powoli je rozplątywać, nieśpiesznie zbliżając się do sekwencji finałowej. Warto krytycznie zaznaczyć, że kilka z zawiązanych wątków nie doczekało się odpowiedniego rozwiązania, inne natomiast wydały się nieco mechanicznie dopięte do głównej linii opowieści. Zakończenie filmu jest natomiast ulepszoną, bardziej realistyczną, wiarygodniejszą wersją tego, z czym mieliśmy do czynienia w starej serii. Jeżeli większość filmu bazuje na budowaniu wiarygodnego podłoża intelektualnego historii, tak w zakończeniu władzę przejmują emocje, znakomicie zarządzane przez twórców, również dzięki pomysłowo wykorzystanej warstwie wizualnej.

Creed-Narodziny-legendy

 

Choć pomysł, by opowiedzieć tę historię w sposób realistyczny i tym samym uwolnić się od konwencjonalności filmów o „Rockym”, okazał się strzałem w dziesiątkę, to możemy poczuć pewien nieprzyjemny rozdźwięk w momencie, gdy ta nowa konwencja zostaje skonfrontowana z mitem starego bohatera. Gdy grana przez Sylvestra Stallone postać pojawia się na ekranie, wraz ze zbudowanym przez lata popkulturowym uniwersum, wygląda jak wyciągnięty z innej rzeczywistości – trochę jak klaun w fikuśnym kapelusiku, wyskakujący w środku niezwykle realistycznego przedstawienia. Na szczęście twórcom udaje się pogodzić te dwa filmowe żywioły. Okazuje się, że niezniszczalny Rocky może być człowiekiem z krwi i kości, mającym swoją przeszłość, słabości, problemy i rozterki. Uczłowieczenie bohatera przyszło wraz z wiekiem, który usprawiedliwił jego zniedołężnienie. Coogler musiał włożyć dużo wysiłku zarówno tworząc scenariusz, jak i pracując na planie, by uczynić z tej ikony popkultury kogoś, kto będzie pasował do realistycznej konwencji, wyglądającej, jakby została wyciągnięta wprost z planu jakiejś niezależnej, niskobudżetowej produkcji. Na sporo dobrych słów zasługuje również Stallone, który mógł pokazać swoje wysokie umiejętności aktorskie, niepolegające jedynie na boksowaniu, strzelaniu czy bieganiu za wrogami. Inną kwestią pozostaje fakt, że w końcu otrzymał materiał, dzięki któremu mógł zademonstrować swój potencjał. Jednak hype jaki został nakręcony wokół tej roli, nominacje i potencjalne nagrody, to raczej element marketingowej machiny i produkt nostalgii, niż faktyczne odzwierciedlenie poziomu jego aktorskiego występu.

Jeszcze jednym elementem, o którym nie można nie wspomnieć, są znakomite, bardzo zaskakujące sceny bokserskie. Nie chciałbym zdradzać, na czym polega ich wyjątkowość, bo może to odebrać sporo satysfakcji uważnemu widzowi, ale pokazały one, jak znakomitym fachowcem jest Coogler. Jego inscenizacyjne umiejętności stoją na bardzo wysokim poziomie – potrafi pogodzić ze sobą wiarygodność, realizm z mistrzowskim budowaniem napięcia. Chętnie łamie, nawet najświętsze, schematy. Wodzi nas za nos, a my czerpiemy z tego sporą satysfakcję. Właśnie sceny bokserskie okazały się tym miejscem, gdzie realistyczna wrażliwość i gatunkowa widowiskowość spotkały się ze sobą i dały najlepsze efekty. W tym samym czasie możemy podziwiać mistrzowski kunszt realizacyjny i dać się porwać emocjom produkowanym przez pięściarzy i sposób ich fotografowania.

Choć twórcy musieli zmierzyć się z licznymi zagrożeniami, które na nich czyhały, reaktywując jeden z największych popkulturowych mitów, wyszli z tego dzierżąc mistrzowski pas. Stworzyli przekonującą, odświeżającą i realistyczną historię, która nie jest zwykłą kopią, aktem profanacji, ani cynicznym żerowaniem na legendzie. Pokonali wszystkie potencjalne pułapki i zapewne rozglądają się już za nowym przeciwnikiem. Oby ich forma nie spadała.