Premiera tygodnia – „Córki dancingu”: Kochajmy syrenki

Gdyby ktoś chciał sporządzić przepis na idealny debiut, powinien zaczerpnąć rady od Agnieszki Smoczyńskiej. Jej „Córki dancingu” powinno się pokazywać młodym twórcom jako wzór tworzenia swojego pierwszego filmu. Nie dlatego, że jest on artystycznie spełniony czy trudno doszukać się w nim wad. Przeciwnie, jest ich w nim całkiem sporo, ale znajduje się w nim także coś znacznie istotniejszego.

Bezkompromisowość, szaleństwo, świeżość, artystyczna odwaga – tym powinno charakteryzować się młode kino, które w przyszłości ma wyznaczać nowe artystyczne ścieżki rozwoju. „Córki dancingu” pod tym względem przypominają inny znakomity tegoroczny debiut, który nie trafił jeszcze na ekrany, czyli „Baby Bump” Kuby Czekaja. Oba filmy łamią ustalone fabularne zasady, tworzą własny, szalony świat, wykorzystując przy tym nowe formy wypowiedzi. Debiut ma swoje prawa, jest nim między innymi mozliwość popełnienia pomyłki – dlatego wchodzący w zawód młodzi reżyserzy powinni skwapliwie korzystać ze znacznie większej swobody twórczej. Mogą eksperymentować i popełniać błędy.

Nie wszyscy z tego prawa korzystają. Do tego grona na pewno nie zalicza się Smoczyńska, która sięgnęła po rzadko ostatnio spotykany w naszej kinematografii gatunek musicalu. Posiłkując się jego zasadami, opowiedziała szaloną historię dwóch syren wypływających w latach 80. z Wisły w środku Warszawy. Wyławia je dwójka członków dancingowego zespołu „Figi i Daktyle” i zatrudnia do swoich występów. Szybko stają się sensacją i zdobywają serca swoich fanów.

Srebrnej i Złotej – jak przedstawiają się morskie stworzenia – znacznie bliżej do mrocznej, romantycznej wizji syren niż tej uładzonej i grzeczniejszej, znanej choćby z disnejowskiej „Małej syrenki”. Ich piękna powierzchowność pomaga im w zwabieniu ubezwłasnowolnionych ich urokiem ofiary, w które z lubością wbijają swoje kły. Smoczyńska nie tylko sięgnęła więc po feeryczną konwencję musicalu, ale zaopatrzyła ją również w motywy zaczerpnięte z horroru. Ta synkretyczność jest głównym walorem filmu – podbija wizualną barokowość, upstrzoną dodatkowo cekinami i brokatem dancingowych imprez lat 80.

Mimo swojej groźnej natury jedna z syren zakochuje się w przystojnym muzyku. Wokół tej miłosnej historii zbudowana jest główna oś akcji, napędzana kolejnymi piosenkami, choreograficznymi układami i scenicznymi, dancingowymi występami – szczególnie jeden, w wykonaniu, pojawiającej się tylko na moment, Magdaleny Cieleckiej, zasługuje na uznanie. Scenariusz napisany z myślą o eksponowaniu wizualnego szaleństwa jest również zaopatrzony w liczne fabularne atrakcje i zwroty akcji, co niestety czasami powoduje wkradanie się logicznych nieścisłości, przez co historia traci nieco na spójności. Ostatecznie fabularny chaos nie sprawia wrażenia imprezowego rozgardiaszu, a zabiera jedynie nieco radości z konsumowania tego popkulturowego miszmaszu.

Twórcom szczególnie zależało na nadaniu całości rozrywkowej, dynamicznej formy, korespondującej z miejscem akcji – nocnym klubem. Osoby zachęcone perspektywą zobaczenia frenetycznej feerii barw, dźwięków i fantazji mogą poczuć się jednak nieco rozczarowane. O ile nie brakuje wizualnych atrakcji, to paradoksalnie najbardziej kuleje strona muzyczna przedsięwzięcia. Zasadniczym błędem okazało się powierzenie odpowiedzialności napisania i zaaranżowania piosenek duetowi Ballady i Romanse, który zwyczajnie nie tworzy muzyki pasującej do musicalowego szaleństwa. Film rozpoczyna się bardzo obiecująco, znakomitą sceną dancingowego występu zespołu „Figi i Daktyle” pod przewodnictwem Kingi Preis. W takt energicznego przeboju utrzymanego w klimacie lat 80. podążamy za Zygmuntem Malanowiczem, grającym kierownika sali, dokładnie poznając miejsce akcji i wczuwając się w imprezowy klimat. Gdy wkręcimy się już w ten barwny spektakl rozerotyzowanego, pobłyskującego cekinami kampu, zabawa nieoczekiwanie zamiera. Długimi partiami wysłuchujemy smętnych piosenek, nieadekwatnych ani do miejsca, ani czasu akcji. O ile gatunkowy i wizualny synkretyzm jest zaletą tej produkcji, to brak konsekwencji w muzycznych stylizacjach jedynie rozczarowuje. Oczekując nieustannej, dynamicznej zabawy w stylu elektronicznych lat 80., możemy poczuć jedynie rozgoryczenie, gdy członkinie Ballad i Romansów zaczynają nieoczekiwanie mieszać stylizowane aranżacje z bardziej nowoczesnymi rytmami, niepasującymi do ustalonego na wstępie klimatu.

W „Córkach dancingu” te same elementy można uznać za wady i zalety: eklektyzm, brak konsekwencji, szaleństwo i porzucenie umiaru pasują do musicalowej konwencji, cechującej się przecież sztucznością i przesadą. Jednak nawet frenetyczna zabawa musi posiadać jakieś zasady, którymi się kieruje. Ich brak powoduje znużenie i ostatecznie zawód. Ten w przypadku filmu Smoczyńskiej spowodowany jest sporymi oczekiwaniami, które rozbudził sam koncept i znakomity początek. Niestety z każdą następną piosenką i sceną energia wyparowuje i zaczyna brakować pomysłów na kolejne filmowe szaleństwa. Nie każdy przełknie tę szaloną, nieortodoksyjną wizję PRL-u, niemniej zwolennicy nieskrępowanej wyobraźni, zgrywy i dobrej zabawy na pewno poczują się, że to ich bajka.