Pierwszego dnia festiwalu obejrzałem trzy filmy z konkursu głównego: „Kosa”, „Sny pełne dymu” i „Jedną duszę”. Niestety tylko jeden z tych tytułów spełnił pokładane w nim nadzieje.

Kos, reż. Paweł Maślona
Niewiele w naszej kinematografii jest filmów, które sięgają po historię starszą niż XIX wiek. Już choćby z tego względu „Kos” jest dziełem wyjątkowym. Jest nim również z tego powodu, że tę historie potrafi przełożyć w zajmującą opowieść, która niekoniecznie odtwarza fakty, ale z pewnością oddaje ducha epoki. To przede wszystkim jednak historia niepisana na kolanach, daleka od bogoojczyźnianej narracji, z pewnością niehołubiąca polskich sukcesów – przeciwnie: raczej szukająca przyczyn nieustannej niedoli.
Tytułowy Kos to Kościuszko, który wraca z mianem bohatera ze Stanów Zjednoczonych, by wyzwolić własny kraj – nie tylko od zaborców, ale także wewnętrznych ciemiężycieli – bo o Polsce marzył jako kraju ludzi wolnych. I właśnie różnorako rozumiana wolność wychodzi w tej opowieści na pierwszy plan. I z tego także powodu głównym bohaterem wcale nie jest Kościuszko, a Ignacy Sikora, bękart upominający się o swoje prawa do ojcowizny. Z testamentem ojca w ręce stara się domagać sprawiedliwości. Takich jak on – pohańbionych chłopów – jest znacznie więcej. Do tego stopnia, że walka klas – chłopstwa z panami – zastępuje u Maślony potyczkę z Rosjanami.
Choć reżyser wcale nie mówi, która wolność – czy ta od pana, czy ta od okupanta – jest istotniejsza. Bo wolność jest jedna – i aby ją posiąść trzeba pokonać wszystkich wrogów. I to starają się czynić bohaterowie „Kosa” na czele z Kościuszką, który staje się figurą walki z każdym, kto podnosi rękę na niepodległość – czy to kraju, czy jednostki.
Maślona nie nakręcił klasycznego filmu historycznego, to raczej fantazja pełna humoru i kąśliwych dialogów – komentarz historiozoficzny, który upomina się wreszcie o tych, którzy nigdy nie mogli pisać własnej historii: o upodlonych, zdeptanych, znieważonych. Film wpisuje się w formującą się od dłuższego czasu narrację, która stara się mówić o polskiej przeszłości z punktu widzenia ziemi i chłopstwa, wskazując na przemoc, niesprawiedliwość i zło, które istniało między szlachtą a chłopami. Z tego punktu widzenia „Kos” jest rodzimym ekwiwalentem amerykańskich filmów o niewolnikach – ale przypominającym bardziej „Django” niż „Zniewolonego”.
A jeśli „Django” to popisowa realizacja, na czele z krwawymi scenami walk i pojedynków – także na cięte docinki i riposty. Nie udałoby się tego osiągnąć, gdyby nie znakomita realizacja, za którą po części odpowiadała ulubiona ekipa Wojciecha Smarzowskiego – Piotr Sobociński Jr. stał za kamerą, a muzykę napisał Mikołaj Trzaska. I podobnie jak u autora „Wołynia” atmosfera gęstnieje z każdą minutą. O ile pierwsza połowa filmu toczy się w dość – trzeba przyznać – niemrawym tempie, co niestety sprawia, że niekiedy historia grzęźnie w niepotrzebnie przeciągniętych scenach i zbyt wielu zbędnych dialogach, tak finał jest rozegrany po mistrzowsku, w pełni tarantinowskim stylu. Całkowicie na właściwe tory fabuła wjeżdża, gdy wszyscy bohaterowie spotykają się w dworku, wokół którego toczy się wielopoziomowa rozgrywka, która – jak uczy nas polska historia – dobrze zakończyć się nie może. Ale, kto wie, może tym razem będzie inaczej?
8/10

Sny pełne dymu, reż. Dorota Kędzierzawska
Zawsze, gdy polscy reżyserzy próbują eksperymentować z formą, warto to docenić. Bo są to przypadki nieliczne. Zatem, miejmy to za sobą – doceniam, ale pozytywnie ocenić tym razem nie mogę. Bo „Sny pełne dymu”, choć wyglądają naprawdę świetnie, to bardzo szybko gubią się we własnym koncepcie. A może nie – może to właśnie sam koncept jest tu źródłem problemów.
Kędzierzawska spróbowała kina poetyckiego, a jednocześnie minimalistycznego. Za niemal całą scenografię robi papierosowy dym, zdjęcia to same zbliżenia z punktowo zaznaczoną ostrością. Obsada – dwójka aktorów. Reszta to dialogi i po części zastępujące je rysunki i plansze z napisami.
Film rozgrywa się w umownej rzeczywistości. Ona chce skoczyć ze skały, a on długą laską wyciąga ją znad przepaści i zamyka w swoim domu. Jego nazwano „Starym lisem”, ją – „Crazy”. Jest w tym coś z klasycznej bajki, przypowieści z morałem, snu czy opowiastki dla dzieci. Tyle, że to nie film dla dzieci, bo Crazy chciała popełnić samobójstwo z powodu odtrącenia przez mężczyznę, z którym spędziła sześć lat życia – on próbuje jej ten „głupi” pomysł wybić z głowy, jednocześnie lecząc się z własnych cierpień.
I gdybym nie wiedział, że wyreżyserowała ten film Kędzierzawska, to w ciemno stawiałbym na faceta – na dodatek faceta nienawidzącego kobiet, któremu przemoc pomyliła się z rycerstwem. Bo Stary lis to taki rycerz a rebour – zamiast księżniczkę z wieży ratować, zamyka ją w niej, oczywiście dla jej dobra. On w ogóle wie, co on powinna myśleć, co czuć, jak przeżywać rozstanie. Taki „facet dobra rada”, który porywa, zamyka, wyzywa od wariatek i karci za każde słowo, które uważa za niewłaściwe. Poetyckie „365 dni” jak się patrzy – na dodatek bez seksu.
Starego lisa gra Krzysztof Globisz. Osobliwy wybór castingowy, bo gra on, rzecz jasna, swoją chorobą. To ona definiuje postać, to jak się komunikuje, jaki jest i jak na niego powinniśmy spoglądać. Jakby jego stan miał usprawiedliwiać fundamentalną przemocowość jego bohatera, która w jego wykonaniu ma być jakaś taka, nie wiem, pocieszna? Nie wiem, jaki był zamysł autorki, jakiej więzi między bohaterami oczekiwała. Ale na ekranie wypadło to tak, jakby karciła swoją bohaterkę za wrażliwość, uczucia, kobiecość – jakby stawała po stronie mężczyzny, którego dziewczyna nazywa „starym zbokiem”. I wcale jej się nie dziwię. Różnica wieku między aktorami, stan fizyczny Globisza, zamienia graną przez niego postać w formę mistrza, samozwańczego guru, który traktuje dziewczynę z góry, bagatelizując jej problemy i rozterki. Jest to układ co najmniej dziwny – na dodatek z każdą sceną podąża w stronę jeszcze dziwaczniejszą.
To oczywiście tylko umowność, bajka, przypowieść, która miała się pewnie układać w jakąś metaforę, w jakieś połączenie dusz, mistyczne porozumienie osnute dymem. Ale wyszła jedynie irytująca męska fantazja o ratowaniu kobiet z opresji – nawet jeśli one sobie tego nie życzą.
Ocena: 4/10

Jedna dusza, reż. Łukasz Karwowski
Śląsk, rodzina górnicza, rozpadająca się kamienica. Sceneria jak z ponurych filmów społecznych pierwszych lat nowego milenium. On pije, bije i gwałci żonę. Ona nie pozostaje mu dłużna – chętnie sięga w samoobronie po nóż. Do tego rozwrzeszczane dzieciaki i teściowa z alkoholową przeszłością. Na pierwszy rzut oka Karwowski nakręcił realistyczne kino interwencyjne, ale na drugi – kino eksploatacji, które czyni z poważnych problemów społecznych ponurą rozrywkę, którą należy bez końca intensyfikować.
Dwie dekady temu cały nurt filmów „śląskich” miał ważne zadanie – pokazać przemilczane problemy tego regionu, umiejscowić angażujące historie na tle potransformacyjnej scenerii. Tymczasem u Karwowskiego nie ma żadnej głębi społecznej – żadnej biedy, nierówności, bezrobocia, niesprawiedliwości. Co więcej – nie ma głębi politycznej, filozoficznej, ideowej. Ewentualnie można doszukać się wymiaru religijnego – bo swoją rolę odgrywa wartość małżeństwa, rozgrzeszenia i przebaczenia. Wszystko, co się wydarza, dzieje się w jakiejś ahistorycznej pustce – jakby liczyli się tylko bohaterowie i ich czyny.
A bohaterowie są przez czyny definiowani. W sposób bardzo prosty: on, jak się rzekło, pije, bije, gwałci, ale czasem przyniesie kwiaty. Ona krzyczy, grozi, płacze, ale trwa. I tak to jakoś leci. A chodzi o to, by te „atrakcje” intensyfikować: więc jak on pije, to musi przy tym zdemolować pół domu, zaprosić kumpla i prostytutki. A jak ona z dziećmi idzie na sanki, to musi być w butach na koturnie, mróz jest siarczysty, a dziecko sika w majtki. A jak zrozpaczona ona zostawia dzieciaki na chwilę, by pobawiły się śniegiem, to śnieg zamienia się w błoto, w które twarzą musi upaść dziecko. I tak każdy element fabuły jest coraz bardziej dramatyzowany.
Fabularnie ten panoptykon okropieństw nie służy niczemu poza podbijaniem wątpliwej atrakcyjności opowieści o okropnym pijaku i jego świętej żonie. Jest tam co prawda w pewnym momencie przewrotka fabularna, tonacja się zmienia, a wartości (chrześcijańskie) zostają podkreślone, ale to realizuje się bardziej na polu idei niż narracji. Do tego ta realistyczna czarnucha, która zajmuje dobre dziewięćdziesiąt procent filmu jest uzupełniona zupełnie nieuzasadnionym użyciem efekciarskich ujęć z dronów – nawet w scenach w ciasnych pokojach. Sceny te wydają się być wyjęte z zupełnie innej stylistyki.
Łukasz Karwowski do tej pory był najbardziej znany z wyreżyserowania jednego z najgorszych filmów ostatnich dziesięcioleci – „Kac Wawy”. I choć „Jedna dusza” na pozór to film zupełnie inny, to można byłoby go skwitować stwierdzeniem, że człowiek z „Kac Wawy” wyjść może, ale „Kac Wawa” z człowieka niekoniecznie.
Komentarze (0)