Bolesna obecność, czyli polskie kino nowotworowe

W kinach można oglądać rewelacyjne „Moje córki krowy” Kingi Dębskiej, w tragikomiczny sposób opowiadające o nierównej walce ze śmiercią najbliższych osób. Dwie różniące się wszystkim siostry muszą zmierzyć się z chorobą i odejściem swoich rodziców. Wśród przeciwników, z którymi walczą jest również rak, trawiący ich matkę. Nie tylko bohaterki filmu Dębskiej spotkała ta rodzinna tragedia. Od pewnego czasu tematyka nowotworowa opanowała polskie kino, mnożąc produkcje poświęcone tej chorobie i trudnej z nią walce.

 

Śmierć podwojona

Film, który symbolicznie zapoczątkował ten „nurt” to bez wątpienia „33 sceny z życia” Małgorzaty Szumowskiej – w dużej mierze autobiograficzne dzieło, w którym reżyserka dzieliła się własną traumą związaną ze śmiercią jej dwojga rodziców. Strukturalnie „Moje córki krowy” nawiązują do produkcji Szumowskiej. Marta i Kasia u Dębskiej przeżywają bardzo podobną tragedię jak Julia z „33 scen z życia”. W obu filmach zdarzeniem nakręcającym spiralę rozpaczy jest podwójna śmierć – dwójki rodziców w niedługim czasie. Rzeczywistą tragedią nie wydaje się nawet samo odejście – jest ono przecież czymś naturalnym, na co należy być przygotowanym – lecz konieczność zmierzenia się z podwójną stratą, która pozostawia nieoczekiwaną pustkę, a czasem również niemożliwe do uspokojenia wyrzuty sumienia. Bohaterki nie otrząsnęły się jeszcze po pierwszym ciosie, a zostały powalone na deski od następnego. Nie sama biologia i nieuniknioność śmierci, a nieoczekiwana nieobecność okazują się głównym problemem, z którym muszą się zmierzyć. W obu filmach terapią po odejściu matki miało być przerzucenie uczuć na ojca, przeżywającego swoją tragedię, której wymiarów dzieci nie są w stanie do końca pojąć. Córki skupiają się na nim, by oczyścić swój umysł, zrekompensować być może niewystarczające okazywanie uczuć matce. Szybkie odejście ojca okazuje się przeważać szalę tragedii, jest wydarzeniem traumatycznym, bo jednocześnie odbiera drugiego z rodziców oraz uniemożliwia wyrażenie miłości do obu – zwielokrotnia tragedię.

 

Performatyka autoterapii

Te dwa filmy mają jeszcze jedną wspólną cechę. Obie twórczynie nie ukrywały autobiograficznego bagażu swoich produkcji. W przypadku Szumowskiej było to bardziej czytelne i nagłośnione z racji popularności jej rodziców – znanej pisarki Doroty Terakowskiej i dokumentalisty Macieja Szumowskiego. Wiadomość o ich śmierci pojawiała się w mediach. U Dębskiej natomiast biograficzne zaplecze nie było powszechnie rozpoznane, choć reżyserka chętnie przyznawała się, że pierwowzorem tytułowych bohaterek była ona i jej siostra. Obie produkcje posiadają więc ważny dla współczesnego kina wymiar performatywny. Mają oddziaływać – w tym przypadku głównie na autorki, które dzięki nakręceniu swoich filmów starały się dokonać autoterapii. Jednym z najważniejszych przejawów wychodzenia z depresji i skuteczności procesu godzenia się ze stratą jest humor, który w obu filmach łagodzi ukazaną tragedię. U Dębskiej jest go więcej niż u Szumowskiej, choć i ta z niego nie rezygnuje. „Moje córki krowy” to znakomity przykład rzadkiego gatunku tragikomedii, w którym udało się uzyskać doskonały balans pomiędzy dramatem a humorem. Głównym źródłem dowcipu są dwie, całkiem od siebie różne, siostry, które nagle muszą się dogadać, by wspomagać umierających rodziców, a następnie wspólnie przejść okres żałoby. Sukces filmu w głównej mierze tkwi w świetnym scenariuszu, skrzącym się inteligentnymi i zabawnymi dialogami oraz aktorstwie Agaty Kuleszy, Gabrieli Muskały, Mariana Dziędziela i Marcina Dobrocińskiego pojawiającego się w epizodycznej roli. Dębska udowodniła, że lekarstwem na stratę jest pogoda ducha – to niełatwa mądrość, szczególnie w obliczu rodzinnej tragedii. Takiej diagnozy nie wydaje osoba, która wciąż pozostaje pod wpływem traumy. By dojrzeć do tej wiedzy, trzeba spojrzeć na własne życie i śmierć bliskich z kojącego dystansu.

33-sceny-z-życia

33 sceny z życia, reż. Małgorzata Szumowska

Podobnie było w przypadku filmu Szumowskiej, dla której „33 sceny z życia” nie były pierwszym zetknięciem się z tematyką funeralną. Podejmowała go wcześniej w swoich dokumentach – wpierw w „Dusza z ciała wyleciała”, a następnie „A czego tu się bać?”. Szczególnie ten drugi ma charakter krzepiący i ma stanowić ludową instrukcję oswajania śmierci. Szumowska udała się na polską prowincję, by pozbierać być może ostatnie skrawki wiejskiej mądrości na temat praktyk ars moriendi. Przed obiektywem postawiła starszych ludzi i wysłuchiwała ich wierzeń na temat obchodzenia się ze śmiercią. Zestawienie fabuły Szumowskiej z dokumentem stawia w szczególnie złym świetle kulturę miejską, niepotrafiącą radzić sobie z tajemnicą umierania. Na wsi opozycje między życiem a śmiercią są bardziej oczywiste. Dzień i noc są intensywniejsze, podobnie jak różnice między porami roku. Śmierć z tej perspektywy staje się niezbędnym elementem wiecznego kołowrotu. Z wiejskiej perspektywy, ufundowanej na harmonii z naturalnym porządkiem przyrody, bohaterowie „33 scen z życia” przypominają dzieci, które nie wiedzą, jak się bronić przed nieuniknionym. Nie widzą w otaczającej ich rzeczywistości ani sacrum, ani odwiecznych prawidłowości.

Deklaracja nieśmiertelności, reż. Marcin Koszałka

Deklaracja nieśmiertelności, reż. Marcin Koszałka

Polskim twórcą, u którego tematyka śmierci najwyraźniej wychodzi na pierwszy plan, jest Marcin Koszałka. Od jego debiutu – „Takiego pięknego syna urodziłam” – jego twórczość kojarzy się również z autoterapią. Już jego krótki, autobiograficzny film, w którym rozliczał się z własnymi relacjami z matką, był interpretowany właśnie w ten sposób. Co ciekawe, jego autobiograficzna trylogia, na którą oprócz wspomnianego filmu składają się jeszcze „Jakoś to będzie” i „Ucieknijmy od niej”, w ostatniej części nieoczekiwanie zamienia się w opowieść o odchodzeniu i próbie godzenia się z nim. Koszałka począwszy od swojego pierwszego filmu przeszedł długą drogę od mierzenia się z zaborczą matką, do próby przepracowania traumy po śmierci rodziców. Jego sposobem na żałobę i przechowanie pamięci o ojcu i matce jest kontakt z pacjentami hospicjum, których odwiedza w „Ucieknijmy od niej”. Również inne jego dokumenty, nie mające jednoznacznego wydźwięku autobiograficznego, można interpretować jako osobiste poszukiwania sposobu na obłaskawienie przemijania i śmierci. „Śmierć z ludzką twarzą”, „Martwe ciało”, „Istnienie”, „Deklaracja nieśmiertelności” to kolejne odsłony świadectwa lęku autora przed erozją ciała oraz nieuniknionością śmierci. Tajemnicę umierania starał się rozwikłać odwiedzając czeskie krematoria, przyglądając się pracy osób dokonujących sekcji zwłok oraz portretując ludzi, którzy sami posiedli obsesję kruchości własnych ciał. „Istnienie” to przykład filmu demonstrującego współczesną sztukę umierania. Przedstawia postać Jerzego Nowaka – krakowskiego aktora, który postanowił oddać po śmierci swoje ciało na badania naukowe. „Deklaracja nieśmiertelności” natomiast jest rezultatem pojedynku mistrza z uczniem: Koszałki z Korczakiem – znakomitym polskim alpinistą, którego tożsamość rozpada się wraz z erozją silnego ciała. Szans na nieśmiertelność Koszałka poszukuje więc w biologicznej odnawialności ciała i wiecznotrwałej sławie – nie daje przy tym jednoznacznych odpowiedzi, czy te drogi są w stanie doprowadzić do upragnionego celu. U Koszałki proces rozpadu przebiega linearnie, od starości, poprzez powolne tracenie sił, do śmierci. Temu nieubłaganemu procesowi przygląda się jednak z perspektywy młodej osoby ogarniętej lękiem. Jest głosem kultury miejskiej, widzącej w zmarłym jedynie kłopotliwego trupa – niefunkcjonalne ciało.

 

Przyglądając się śmierci innego

Polskie „kino nowotworowe” nie posiada jedynie charakteru autobiograficznego i terapeutycznego. Paweł Łoziński w dokumencie „Chemia” pokazał na czym polega empatyczny wymiar przyglądania się czyjejś śmierci. Wraz z kamerą odwiedzał oddział onkologiczny szpitala i rozmawiał z ludźmi podłączonymi do aparatury sączącej w ich żyły medykamenty. Produkcja Łozińskiego jest przykładem kina niezwykle taktownego i subtelnego, nie czyniącego ze śmierci skandalu, lecz starającego się wysłuchiwać osoby, które się do niej zbliżają. Współodczuwająco próbuje zrozumieć ich tragedię – to kino uwrażliwiające na tragedię innego. Odchodzenie natomiast zostało pokazane niezwykle delikatnie. Niektórzy bohaterowie w pewnym momencie po prostu nie wracają po kolejną dawkę leku czy pogodzeni z losem mówią wprost o niewielkim czasie, który im pozostał. Inaczej niż Koszałka, Łoziński całkowicie schodzi na drugi plan, skupiając się na tym, co mają do powiedzenia chorzy. Odbiór „Chemii” ma charakter empatyczny, pozwala wręcz fizycznie poczuć dramat często bardzo młodych bohaterów.

Chemia, reż. Paweł Łoziński

Chemia, reż. Paweł Łoziński

Przykładów filmów dokumentalnych, które opowiadają o walce z rakiem jest znacznie więcej. Warto wspomnieć choćby o trzech: oscarowej „Joannie” Anety Kopacz, „Salonie sióstr W.” Jakuba Stożka, i „Magda, miłość i rak” Aliny Mrowińskiej. Pierwszy równie subtelnie jak film Łozińskiego pokazuje szczególną relację chorej matki z synem, którego musi wszystkiego nauczyć, zanim odejdzie. Poza ukazaną warstwą intymną związki matki z dzieckiem „Joanna” posiada również ważny kontekst społeczny – bohaterka filmu była znaną blogerką, która dzieliła się swoim doświadczeniem z innymi, tłumacząc, podnosząc na duchu i kojąc osoby, które znalazły się w podobnej sytuacji jak ona oraz ich rodziny. Drugi z wymienionych dokumentów opowiada o dwóch niezwykłych kobietach: tytułowych siostrach, które prowadzą salon fryzjerski dla osób zażywających chemię. Same posiadają doświadczenie z walką z rakiem, obie chorowały i udało im się wyzdrowieć. Ich działalność nie wynika z chęci wypełnienia rynkowej niszy, lecz wsparcia osób, które są w podobnej sytuacji, w jakiej niedawno były one. „Magda, miłość i rak” również jest interesujący z powodu swoich bohaterów – małżeństwa Prokopowiczów. Tytułowa Magda zachorowała na raka i niedługo później dowiedziała się, że jest w ciąży. Stanęła przed dramatyczną decyzją i ostatecznie wybrała macierzyństwo, które okupiła własną śmiercią.

 

O sobie i innych

Historię Magdy Prokopowicz, założycielki fundacji Rak’n’Roll, znamy również z innego, znacznie bardziej popularnego filmu – zeszłorocznej fabuły nakręconej przez jej męża Bartosza. Energetyczna i wizualnie eklektyczna „Chemia” opowiada o związku, walce z rakiem i macierzyństwie z punktu widzenia męża Magdy. Ten film również można zaliczyć do tych starających się być lekiem na traumę po śmierci bliskiej osoby. Niestety nie zawsze dobre chęci i osobisty, terapeutyczny cel idą w parze z sukcesem artystycznym. Porażka filmu Prokopowicza tym bardziej uwypukliła wyjątkowość filmów Dębskiej i Szumowskiej, które potrafiły zrównoważyć poziom histerii, dramatu i humoru – dając widzowi dzieło wyważone, fabularnie interesujące i autentycznie poruszające. W „Chemii” niestety to się nie udało, a film utonął pod ciężarem wyobraźni, której nie potrafił powściągnąć reżyser, rezygnujący z klasycznej narracji na korzyść kina atrakcji – ostatecznie produkcja zamieniła się w ciąg niby-musicalowych scenek, okraszonych ckliwymi piosenkami, które zabrały filmowi wyrazistych bohaterów, z którymi można byłoby się zidentyfikować oraz opowieść, mogącą poruszyć. Ostatecznie film pogrążył się w niezamierzonym kiczu. Warto nadmienić, że bardzo podobny temat, również oparty na autentycznej historii, podjęto w tvn-owskim filmie „Nad życie” Anny Pluteckiej-Mesjasz. Opowiedziano w nim o gwieździe siatkówki – Agacie Mróz – która również stanęła przed wyborem: życie własne czy nienarodzonego dziecka. Niestety melodramatyczny potencjał historii wziął górę, przez co także i ten film grzeszy nieumiarkowaniem, skutkującym stworzeniem klasycznego wyciskacza łez.

Chemia, reż. Bartosz Prokopowicz

Chemia, reż. Bartosz Prokopowicz

Podobny los spotkał zeszłoroczną produkcję – „Żyć nie umierać” Macieja Migasa. Reżyser oparł fabułę filmu na biografii Tadeusza Szymkowa – epizodycznego aktora, którego karierę przerwał nowotwór. Migas również starał się zrównoważyć dramat humorem, niestety bez skutku. Tragedia bohatera nie porusza, uwięziona pod ciężarem nieśmiesznych żartów – wydaje się być zaklęta w sztucznym, nierealnym świecie, który nie może nikogo obejść. Wzorując się na autentycznej historii, odszedł od niej za daleko, nie rekompensując jej braku autorską kreatywnością. Twórca robił co w jego mocy, by emocjonalnie zaangażować widzów w opowiadaną historię. Posunął się nawet do nieuczciwego zagrania. Opowieść koncentruje się na walce z chorobą osamotnionego bohatera, pozostawionego samemu sobie przez bliskich, którzy przed laty porzucili go ze względu na jego problemy alkoholowe. Dramatem, z którym nie może sobie poradzić nie jest bliska perspektywa śmierci, lecz brak kontaktu z żoną i córką. Na końcu filmu dowiadujemy się jednak, że pierwowzór bohatera granego przez Tomasza Kota nigdy nie rozstał się z rodziną, wspierającą go do samego końca. Okazało się, że główny węzeł dramatyczny został zmyślony, byśmy mogli bardziej współczuć bohaterowi. Ktoś, kto wymyślił ten nieuczciwy zabieg, zwyczajnie wykorzystał dramat aktora i zakpił sobie z jego rodziny.

 

***

Statystyki zachorowalności na raka w Polsce od co najmniej 30 lat systematycznie rosną. Zwiększa się również średnia wieku społeczeństwa. Problem chorób, starości i śmierci będzie coraz bardziej nas dotyczył, czego odzwierciedleniem wydaje się obecność w rodzimym kinie nurtu „filmów nowotworowych”, którego źródła wywodzą się z autoterapeutycznej chęci opowiedzenia własnej historii, bądź uwrażliwienia na cierpienie innych. Po latach od filmu Szumowskiej i empatycznego dokumentu Łozińskiego „kino nowotworowe” zaczęło wydawać również filmy, które cynicznie żerują na melodramatycznym potencjalne tematu związanego z cierpieniem i rozpaczą. Niektórzy twórcy koncentrują się, również na autentycznych, historiach, wykorzystując je do wyduszenia z widzów mechanicznie spływających łez. Sztuką, jak się okazuje, jest zrobienie filmu zrównoważonego – sprawiającego wrażenie autentycznego, szczerego, ale nie uciekającego się do „tanich chwytów” w celu udramatyzowania i tak tragicznego już tematu.

Wydaje się, że omówione filmy są jedynie zwiastunem czegoś, co nadchodzi. Choroby cywilizacyjne w coraz większym wymiarze dotykają kulturę Zachodu, która zmierza ku podeszłemu wiekowi. Wraz ze starzeniem, współczesne społeczeństwa nie wykształciły odruchu obronnego, chroniącego je przed traumą śmierci i cierpienia. Wydają się bezbronne – wystawione na nierówną walkę z silniejszym od siebie przeciwnikiem. Przedstawione filmy pokazują jednak, że nie jest nią śmierć, lecz przede wszystkim strach przed odejściem najbliższych – bezsilnością, pustką i wyrzutami sumienia. „Kino nowotworowe” nie opowiada o odchodzeniu, lecz o bolesnej obecności tych, którzy pozostali.