Premiera tygodnia – „Zupełnie Nowy Testament”: Nowy Lepszy Świat

Nie było łatwo dokonać wyboru pierwszej tegorocznej premiery tygodnia. Dziś weszły do kina co najmniej dwa znakomicie zapowiadające się filmy, które stanęły w szranki o przyciągnięcie widowni w noworoczny weekend. Pierwszym z nich jest „Big Short” Adama McKaya, opowiadający o genezie finansowego kryzysu. Producentom udało się zebrać wręcz obłędną obsadę, dzięki której wymienia się ten tytuł wśród tegorocznych oscarowych pewniaków. Postanowiłem jednak postawić na inny film, który prawdopodobnie również znajdzie się wśród nominowanych do Oscara, lecz w kategorii filmu nieanglojęzycznego.

Belgijski „Zupełnie Nowy Testament” Jaco van Dormaela, choć ma premierę pierwszego dnia nowego roku, z pewnością znajdzie swoje miejsce na liście najlepszych produkcji 2016 roku. To kino przepełnione wyobraźnią, filozoficzną refleksją, obrazoburcze a przy tym niewymownie zabawne – potencjalny przebój kina europejskiego na miarę niezapomnianej „Amelii”, lecz zdecydowanie mniej infantylny i posiadający głębszy potencjał intelektualny.

Wbrew tezie Nietzchego Bóg wcale nie umarł i ma się całkiem nieźle. Jak mówi córka stwórcy – wchodząca w okres buntu nastoletnia Ea: „Bóg istnieje i mieszka w Brukseli”. Odbiega jednak od obiegowych przedstawień i daleko mu do opinii jakie o nim krążą. Jest małym, domowym despotą, więziącym rodzinę w zapuszczonym mieszkaniu. Nie znosi sprzeciwu i nienawidzi ludzi. Największą satysfakcję daje mu wymyślanie wrednych praw, które mają utrudnić ludzkości życie. Na swoim starym komputerze, w towarzystwie butelki whisky, spiskuje przeciwko swoim tworom. Jego zbuntowana córka odwraca się od niego i postanawia pójść w ślady swojego brata J. C. Ucieka z domu i przy okazji nieco psuje ojcu jego zabawkę.

Choć może się wydawać, że „Zupełnie Nowy Testament” jest nastawiony na łatwy poklask wśród liberalno-lewicowej widowni, zrywającej boki z przedstawienia mieszczańskiego, nienawistnego Boga, to film van Dormaela nie ma w sobie niczego z prześmiewczej satyry i niczyje religijne uczucia nie powinny zostać urażone. Jeszcze dalej mu do nihilizmu – anarchicznego wyśmiania wszelkich wartości i świętości. Wręcz przeciwnie, ciągi świetnych gagów, których przedmiotem jest głównie judeo-chrześcijańska symbolika, nie mają na celu urażenia kogokolwiek, lecz poddanie w wątpliwość sposób urządzenia naszego, zachodniego świata. Historia o mieszkającym w Brukseli Bogu, jego nastoletniej córce i milczącej żonie jest tylko atrakcyjnym, przyciągającym wzrok opakowaniem – oryginalnym pomysłem – w którym umieszczono kino głęboko krytyczne wobec etycznych zasad rządzących społeczeństwem, wywodzących się również z wartości religijnych. Van Dormael opowiedział o świecie źle urządzonym, domagającym się gruntownej rewolucji, której zasady jasno formułuje, również przedstawiając ją w metaforyczny, ironiczny sposób. Być może właśnie ta otwarta deklaratywność, oparta nieco na odwróceniu panujących zasad, jest najbardziej wątpliwym elementem tej produkcji. Na pewno łatwiej jest krytykować, o wiele trudniej zaproponować nowe rozwiązanie – wypowiedzenie pozytywnego programu zawsze może zabrzmieć zbyt banalnie, kontrowersyjnie czy zwyczajnie fałszywie.

To nie jest przypadek „Zupełnie Nowego Testamentu”, którego propozycja nowego światowego ładu została przedstawiona w symboliczny sposób, przy udziale sporej dawki humoru oraz znaczących mrugnięć okiem. Trudno jednak nie uśmiechnąć się nad naiwnością zaproponowanej, utopijnej wizji. Niemniej jej przedstawienie i wymowa są tak ujmujące, że jesteśmy w stanie znieść jej nieco cukierkowy posmak, by zostać uwiedzionym propozycją van Dormaela. Ten przeciwstawia rzeczywistości religijnej, ufundowanej na srogich prawach, nakazach i zakazach wyzutych z człowieczeństwa – boskich, dogmatycznych, niepojętych – świat głęboko ludzi, humanistyczny, bliski i solidarny. Bliżej mu do programu pierwotnego chrześcijaństwa, którego opoką była wspólnota, miłość bliźniego, miłosierdzie i wybaczenie. Barokowy budynek kościoła u van Dormaela, choć zatłoczony potrzebującymi, wydaje się pustym symbolem – dawno martwym i niepotrzebnym, bo symbolizującym coś, co przeminęło, nie przyjęło się.

„Zupełnie Nowy testament” ma dwie twarze: starego liberalnego zgrywusa, nie widzącego niczego kontrowersyjnego w dworowaniu sobie z Boga i religijnej symboliki oraz łagodnego, dobrego mędrca, który trwoży się nad światem i stara zaproponować nowe rozwiązania. Dlatego być może nieco zawiodą się ci, którzy liczą na komedię w stylu „Dogmy” Kevina Smitha, tak samo jak niepocieszeni z seansu mogą wyjść osoby niewyczuwające potężnych pokładów zawartej w filmie ironii. To kino przesycone wyobraźnią, skrzące się zadziwiającymi, oryginalnymi pomysłami, kreatywne, również w warstwie wizualnej – z tego właśnie powodu przypomina przebój sprzed lat w reżyserii Jean-Pierre Jeunet’a. narracja została pomyślana jako ciąg zaskakujących scen – raz rozbrajająco zabawnych, innym razem zdumiewających, poetyckich i często przy tym wzruszających. Van Dormael stworzył film w rodzaju kina atrakcji, w którym nie ma widowiskowych efektów specjalnych, tylko niesamowita siła nieskrępowanej kreacji.

Mam nadzieję, że „Zupełnie Nowy Testament” zdobędzie liczną widownię – posiada bowiem spory popularny potencjał. Chciałbym jedynie, żeby nie towarzyszyła temu aura skandalu, którego widmo nad nim krąży. Jak stwierdził van Dormael, w Belgii nikt nie poczuł się jego filmem urażony, a jak będzie w Polsce?