Błyskotliwe dialogi, potoki krwi, karnawał przemocy, ironia i liczne nawiązania do kultury popularnej – trudno nie rozpoznać stylu Quentina Tarantino. Każdy jego film to w pełni autorskie przedsięwzięcie. Podobnie jest z „Nienawistną ósemką”. Jednak tym razem ten filmowy postmodernista postanowił pójść odrobinę dalej. Wydłużył dialogi, pryskał nie tylko krwią, ale i mózgiem oraz wnętrznościami, skumulował masakrę w jednej niewielkiej przestrzeni, by zintensyfikować nasze doznania. Niektórzy stwierdzą, że postanowił zradykalizować swój styl, dla mnie jednak „Nienawistna ósemka” to dowód na popadnięcie w manieryzm. Z okazji premiery jego 8 filmu przedstawiam 8 (wcale nie takich nienawistnych) refleksji, które pojawiły się w mojej głowie podczas seansu najnowszego filmu Tarantino:
1. Pułapka manieryzmów
Każdy twórca o charakterystycznym stylu jest zagrożony popadnięciem w manierę – bezkrytyczne zintensyfikowanie rozpoznawalnych cech w celu uatrakcyjnienia nowych dokonań. To przychodzi z czasem. Gdy autorska kreatywność powoli się wyczerpuje, zawsze można sięgnąć po sprawdzone rozwiązania, nieco je przerobić, zradykalizować, udziwnić i sprzedać jako coś nowego. „Nienawistna ósemka” stała się właśnie taką ofiarą wyczerpania inwencji twórczej. Jest wręcz klinicznym przykładem nieumiarkowania. Tarantino zawsze zachwycał umiejętnością równoważenia humoru, ironii, przemocy, gatunkowości i autorskiej wyobraźni. Wraz z trwaniem bardzo długiego seansu (prawie trzygodzinnego) całość tym razem powoli się rozpada. Nie można odmówić dialogom dowcipu, ale im jest ich więcej, tym mniej śmieszą. Ciągnące się w nieskończoność rozmowy tracą na błyskotliwości i zaczynają zwyczajnie nużyć, co do tej pory było nie do pomyślenia. Wydają się być zastępnikiem akcji, która jest nieustannie odkładana na później. Scenariusz natomiast jest autoplagiatem. Oglądając ośmiu nienawistnych ludzi zamkniętych w małym domku na prerii, zastanawiających się, który z nich chce zabić pozostałych, trudno nie przywołać na myśl „Wściekłych psów”. To nie musiałby być zarzut, gdyby oryginał został przywołany z autoironicznym dystansem, w sposób świadomy, w celu zabawienia się nim. Niestety do końca seansu nie doczekamy się żadnego znaczącego mrugnięcia okiem.
2. Zło bierze się z gadania
Slogan reklamowy „Ziarna prawdy” znakomicie pasuje do „Nienawistnej ósemki”. Zbytnia gadatliwość bohaterów w znaczący sposób przyczyniła się do obniżenia oceny tego filmu. Trzeba pamiętać, że scenariusz był przygotowywany jako sztuka teatralna. Ostatnio wiele mówi się, że faktycznie zagości ona na deskach teatru. Ta sceniczna spadek niestety bardzo źle wypada na ekranie. Większość czasu bohaterowie spędzają zamknięci w małej przestrzeni, w której toczy się psychologiczna gra o dominację, która sama w sobie byłaby atrakcyjna, gdyby nie rozgrywała się jedynie poprzez coraz bardziej nużące rozmowy. Również przedmiot dysput niekoniecznie podbija napięcie, gdyż przedmiotem debat są głównie kwestie polityczne, rozpalające głowy Amerykanów w XIX wieku. Akcja dzieje się po zakończeniu wojny secesyjnej. Marquis Warren brał w niej udział po stronie Północy, teraz jest łowcą nagród, polującym na łajdaków, za których można zgarnąć dobrą sumę. Jego głównymi ideologicznymi adwersarzami są napotkani żołnierze walczący pod flagą Konfederacji: Chris Mannix i Sandy Smithers. Niesprawiedliwością byłoby stwierdzenie, że słuchanie słów padających z ust Samuela L. Jacksona, Kurta Russella czy Jennifer Jason Leigh nie przynoszą krztyny satysfakcji. Przynoszą, nawet wiele. Ale gdyby te rozmowy skumulować, zrezygnować z niepotrzebnych linijek tekstu i pozwolić bohaterom przerzucać się błyskotliwymi oneliner’ami, rozkosz byłaby zapewne większa.
3. Tajemnica uśmiechu Daisy Domergue
Ciągnące się rozmowy zabierają filmowi akcję. Widz powoli zaczyna szukać czegokolwiek, co mogłoby zapowiedzieć jakiś scenariuszowy twist. Na szczęście jest czego się chwycić. Na ratunek spragnionemu fabularnych atrakcji przychodzi tajemniczy uśmiech Daisy Domergue, świetnie granej przez Leigh. Zwiastuje on tkwienie w opowieści sekretu, który musi wyjść na światło dzienne i zatrząść światem przedstawionym. Tarantino jest wciąż świetnym fachowcem od opowiadania historii. Wie, kiedy i gdzie dać sygnał, który podsyci nasze napięcie i ciekawość. Domergue jest więźniem Johna Rutha – łowcy nagród znanego jako „Hangman”. Prowadzi ją do Red Rock, by tam oddać w ręce sprawiedliwości, które poniosą ją na stryczek. Wraz z Warrenem spotykamy ich w powozie jadącym do miasteczka. Domargue nie zachowuje się jednak jak osoba, którą tylko godziny dzielą od śmierci. Epatuje zaskakująco dużą ilością pewności siebie, którą wyraża podejrzanym uśmiechem. Wszystko, co fabularnie najciekawsze w „Nienawistnej ósemce” bierze się właśnie z tajemnicy, którą skrywa.
4. Przemoc upolityczniona
Z perspektywy seansu „Nienawistnej ósemki” łatwiej zrozumieć nagłe polityczne zaangażowanie Tarantino i jego protesty wymierzone przeciwko przemocy policji względem młodych Afroamerykanów. Wcześniej potoki krwi, strzelaniny i zabójstwa były u niego grą z konwencją kina klasy B, ironicznym żartem, odpowiednią dawką guilty pleasures. Tym razem jest inaczej. Przemoc została zabarwiona jednocześnie politycznie i etycznie. Jego najnowszy film jest opowieścią, jak głosi tytuł, o nienawiści. Nienawiści, która nie tylko przepełnia ósemkę bohaterów, ale ma miejsce na naszych ulicach, polach walki, w mediach i w politycznych sporach. Zagłębiając się w zadawniony spór między południem i północą dotyka na dobrą sprawę aktualnego konfliktu politycznego, koncentrującego się, przynajmniej w Stanach, wokół miejsca kobiet w życiu publicznym, stosunku do imigrantów, broni i przemocy – etycznej odpowiedzialności za innego i dzierżoną władzę. „Nienawistna ósemka” wydaje się najciekawsza właśnie z perspektywy politycznego zaangażowania Tarantino, które ostatecznie przeradza się w defetystyczne zwątpienie w ludzką moralność. Dostrzegając w filmie potencjał politycznego manifestu, należy docenić czas umiejscowienia akcji. Druga połowa XIX wieku to moment, kiedy rodziły się węzłowe dla współczesnych Amerykanów konflikty. W pewnym momencie zamknięci w małej przestrzeni bohaterowie postanawiają podzielić chatę na dwie połowy: zwolenników Północy i Południa. To również znakomita lekcja dla polskich widzów i polityków. Pokazuje, że spory „dzielące kraj” na dwie frakcje są odwieczne i nie są wypadkową lokalnie polskich sporów.
5. Co dalej z postmodernizmem?
Postmodernizm przestał być modnym terminem. Wyrzucono go z filmoznawczego słownika, choć obecne hollywoodzkie kino pełne sequeli, prequeli, przesycone ironią i komercją, jest postmodernistyczne jak nigdy dotąd. W świecie nauki ten myślowy prąd doczekał się swojej krytycznej weryfikacji. Nie dokonano tego jednak na gruncie kina. Niemniej „Nienawistną ósemką” Tarantino, uznawany za mistrza filmowego postmodernizmu, zdaje się od niego odchodzić. Nie można być jednocześnie twórcą ponowoczesnym i moralizującym, ironicznym i zaangażowanym politycznie. W sercu postmodernizmu leżał prześmiewczy dystans, przekreślający zasadność moralnych sporów i ideologicznych manifestacji. Z dawnego stylu pozostała jedynie forma, ideowo nowy film Tarantino plasuje się na obrzeżach kina moralnego nihilizmu. Ukazana przemoc, nienawiść i długie, polityczne rozmowy mają swój cel, którym nie jest jedynie pusta gra konwencją i zabawienie znudzonych widzów.
6. Siła krajobrazu
„Nienawistna ósemka” długimi fragmentami jest dziełem afilmowym, teatralnym – dalekim od spektakularności. Gest sięgnięcia po taśmę 70 mm w przypadku tego akurat filmu zakrawa na niezły żart. Przez krótkie momentu wyglądamy jednak poza ciasnotę chatki i dzięki spektakularnym, szerokim zdjęciom Roberta Richardsona mamy możliwość podziwiania ośnieżonych amerykańskich ostępów, będących lekarstwem na klaustrofobię pozostałych ujęć. Na szczególne wyróżnienie zasługuje sekwencja otwierająca film, kiedy kamera powoli kontempluje przydrożny krzyż, by za moment uwydatnić splendor pustkowi. Gdy akcja nabiera rozpędu, a fabuła rumieńców, możemy poczuć, że mamy do czynienia ze starym dobrym Tarantino, który jak nikt potrafi zafundować nam wizualną i narracyjną rozkosz. Ale to właśnie za sprawą spektakularnie fotografowanym górom i równinom możemy zapomnieć o teatralnych źródłach tej produkcji.
7. Geniusz Ennio Morricone
Oprócz zdjęć to właśnie muzyka broni się w tym filmie najlepiej. Wierzę, że będzie jedynym elementem, który przetrwa dłużej niż sezon. Morricone to weteran muzyki filmowej. Wie jak komponować muzykę pod obraz – nie przytłaczać go, lecz uwypuklić. Jeden prosty, zapętlony motyw wwierca się powoli w głowę, raz zwiastując grozę, innym razem podbudowując napięcie, by za chwilę dodać scenom nieoczekiwanie przytulnego nastroju.
8. Są momenty
Muzyka zawsze była silną stroną filmów Tarantino, podobnie jak drobne pomysły, małe szczegóły, wokół których koncentrował opowiadaną historię, powracając do nich w najbardziej zaskakujących momentach. Tak samo jest i tym razem, choć znajduje się ich nieco mniej niż zwykle. Na szczególne docenienie zasługuje scena, gdy dwaj żołnierze walczący po przeciwnych stronach barykady w niedawno zakończonej wojnie nagle zasiadają wspólnie przy kominku, a jeden z uwięzionych przez śnieżycę wędrowców zaczyna koślawo przygrywać kolędę. Sposób w jaki ta scena się zakończy jest oczywiście kwintesencją stylu Tarantino, a jej wydźwięk ponownie każe podjąć kwestie polityczne. Podobnych smaczków jest jeszcze kilka, z pewnymi uparcie niezamykającymi się drzwiami dynamizującymi akcję na czele.
Podsumowując, Tarantino nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Tak jest również tym razem. Zapewne długo jeszcze będą trwać spory, czy „Nienawistna ósemka” jest dowodem na rozwój jego talentu czy wtórne powielanie zgranych rozwiązań. To film kontrowersyjny, szczególnie ze względów na swój radykalizm. Jeśli miałbym Tarantino za coś pochwalić, to za przebudzenie z postmodernistycznego stuporu i podążenie pod prąd dominującym tendencjom w bezpiecznym, zdystansowanym politycznie hollywoodzkim kinie. Jeśli miałbym ganić, to za brak twórczej inwencji, nieumiarkowanie i brak dyscypliny.
Komentarze (0)