Kapitan Marvel to taka fajniejsza wersja Wonder Woman. Jest zabawniejsza, bardziej ironiczna, wyluzowana, a przy tym po prostu zwyczajniejsza – jak cały Marvel, nie może być przypadkiem, że ta postać dzierży właśnie takie imię. Jest pozbawiona tej całej nieznośnej antycznej koturnowości bohaterki granej przez Gal Gadot. Nie jest żadną boginią, znacznie bliżej jej do naszej najlepszej kumpeli z sąsiedztwa. Jest, jak śpiewało No Doubt, „Just a Girl”.
Ale piosenka śpiewana przez Gwen Stefani jest przecież wyjątkowo przewrotna i na tej samej przewrotności zbudowano „Kapitan Marvel”. Okazuje się bowiem, że ta „zwykła dziewczyna” staje się rzeczniczką tłamszonych – przede wszystkim kobiet, i to nie tylko poniewieranych dosłownie, fizycznie, ale również poprzez sposób funkcjonowania w popkulturze. Marvel nie sili się na żadne wielkie polityczne manifesty, po prostu robi to, czego do tej pory zbyt chętnie wielki przemysł kulturowy nie robił: buduje dobrze skonstruowaną, jasną, a przy tym, paradoksalnie, niezwykle złożoną historię, która zmienia dotychczasowe stosunki władzy. Główny konflikt nie jest zbudowany na dyskursie płci – ten pozostaje na drugim planie, ale ostatecznie okazuje się kluczowy.
Przewrotna nie jest tylko postać Kapitan Marvel, ale również na kolejnych zaskakujących twistach zbudowano fabułę. Wszystko tu jest zwodnicze jak Skrullowie, czyli kosmiczna rasa, potrafiąca przybierać jakąkolwiek postać. Nigdy nie wiesz, czy pod powłoką najbliższej ci osoby nie skrywa się śmiertelny wróg – tak doskonale potrafią kraść tożsamości. Tę ich właściwość wykorzystali twórcy, by nieustannie nas zwodzić i podawać mylne tropy. Ostatecznie nic nie jest tu tym, czym się wydaje – oczywiście do pewnego momentu. Ale póki nie nastanie nowy porządek, stosunki nie zostaną przewartościowane, a władza na nowo rozdysponowana, to w każdym zaułku fabuły może czaić się niespodzianka, za każdym razem przynosząca sporo frajdy.
Ta bierze się nie tylko z karnawałowego odwrócenia ról, stawka jest o wiele wyższa. Chodzi o zupełnie nowe rozdanie, które na zawsze zmieni nie tylko popkulturę. Kapitan Marvel jest rzeczniczką kobiet – to jasne – ale w równym stopniu wszystkich słabych, ignorowanych, tłamszonych i oszukiwanych. Jest osobą bez tożsamości, nauczoną podległości, z której potrafi się wyzwolić, by odzyskać siebie.
„Kapitan Marvel” jest filmem o budowaniu świadomości – siebie samego, własnych możliwości, ale również tej politycznej, opartej na wartościach. Naprawdę sporym wyczynem było zbudowanie fabuły, która to wszystko w sobie pomieści, a przy tym nie sprawi wrażenia przeciążonej. Właśnie opowieść jest najlepszą stroną tego filmu. Jest niezwykle, jak na blockbuster, złożona, poskładana z wielu narracyjnych płaszczyzn: pierwszą jest wojna ludu Kree ze Skullami. Film zaczyna się od ataku ludzi Marvel na planetę przejętą przez ich wrogów. Nieudana misja kończy się uwięzieniem bohaterki, która musi ratować się ucieczką, podczas której ląduje na planecie Terran, czyli po prostu Ziemi. Szybko dochodzą kolejne płaszczyzny: kwestia zamazanej pamięci bohaterki, zagłuszanej przeszłości, konfliktu rasowego (Kree planują eksterminację Skullów), stopniowego budowania tożsamości Marvel. Łatwo można byłoby się w tym pogubić, ale twórcom udało się to wszystko świetnie poukładać, tak by kolejne wątki zazębiały się, wzajemnie komentowały i zgłębiały.
Mimo ciężaru podejmowanych tematów – rasizmu, seksizmu, politycznego terroru – film jest równie lekki, jak inne ze stajni Marvela. Jest napędzany nie tylko żywą akcją, ale również humorem, którego głównym dostarczycielem jest tu Nick Fury, szczególnie w parze z pewnym zwierzakiem. Ale właśnie podobieństwo do innych hitów Marvela jest równocześnie jego największą wadą – brakuje mu bowiem wyrazistości i własnej tożsamości. Jest tu co prawda sporo humoru, ale nie tyle, co w nowym Spider-Manie. Jest korzystanie z estetyki poprzednich dekad (akcja dzieje się w połowie lat 90.), ale daleko mu do „Strażników Galaktyki”. Znajdziemy tu sporo ironii, ale na pewno nie tyle, co w „Thor: Ragnarok”. Można byłoby tak wymieniać dalej. Koniec końców okazuje się, że „Kapitan Marvel” nie ma w sobie niczego, czego już nie widzieliśmy (no, może poza kobiecą bohaterką) i to na dodatek w znacznie lepszej wersji.
Bolą również stracone szanse. Twórcy na przykład niemal zupełnie obojętnie przeszli obok lat 90. Niewiele tu rozpoznawalnych kawałków z epoki – a wykorzystanie niektórych z nich, jak „Come as You Are” Nirvany, okazało się zupełnie chybione – estetyki plastikowych najntisów czy nawiązań do ówczesnej popkultury. Od razu widać, że Anna Boden i Ryan Fleck znacznie lepiej czują się w klarownym opowiadaniu historii, niż w kreowaniu intrygujących, oryginalnych światów – a w dzisiejszym kinie, szczególnie wysokobudżetowym, właśnie to liczy się najbardziej.
Marvel potrzebował kobiecej bohaterki na miarę Wonder Woman i udało im się ja stworzyć, nawet lepiej niż DC. Ich wizja kobiecości wydaje się bliższa temu, jak kobiety chcą być obecnie postrzegane. Kapitan Marvel jest zwyczajna i ludzka, a nie wyniosła i potężna – chce być równa a nie ponad. Upada, ale potrafi się podnieść. Jej siła nie bierze się z arystokratycznego pochodzenia, ale z własnego poświęcenia – she’s just a girl. Na poziomie ideologicznym film Boden i Flecka jest znacznie ciekawszy, niż na jakimkolwiek innym. Można odnieść wrażenie, że nieustannie stara się przybierać inną, atrakcyjniejszą twarz niczym nieszczególnie piękni Skrullowie. Szkoda, że twórcy nie wzięli lekcji od swojej bohaterki i nie potrafili, tak jak ona, odnaleźć dla swojego dzieła swojej własnej tożsamości.
Ocena: 6/10
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze (0)