Premiera tygodnia – „Twarz”: Gęby

Małgorzata Szumowska z każdym filmem wzbogaca swój repertuar artystycznych środków. W „Body/Ciało” potrafiła zaskoczyć niespodziewaną ironią, natomiast w „Twarzy” oferuje nieortodoksyjny sposób opowiadania oraz eksperymentowanie z obrazem, szczególnie z ostrością. Tak komponuje kadry, by w pełni widoczny pozostał jedynie wąski, pionowy pas. W ten sposób wskazuje zarówno na odrealnienie przedstawionego świata, jak i na wąskie horyzonty portretowanych osób. Jednak ten cały arsenał wysmakowanych zabiegów odwrócił się przeciwko niej. Okazało się bowiem, że proponowana przez nią wizja prowincji naznaczona jest tymi samymi wypaczeniami, które tropi w wykreowanej rzeczywistości – jest równie zniekształcona i zamknięta na jakiekolwiek szersze spojrzenie. Zamiast spoglądać swoim bohaterom w twarz, woli bezwiednie przyprawiać im gęby.

Golasy

„Twarz” rozpoczyna scena, która streszcza w sobie cały film – zawiera w sobie wszystkie jego dobre i złe strony. Szumowska w ciasnych kadrach przedstawia ludzkie twarze – o ziemistej, jakby niezdrowej cerze, stare, zmęczone, w których trudno dostrzec piękno. Zbija je w tłuszczę, wyczekującą otwarcia sklepu, w którym ma się odbyć „Wielka promocja dla golasów”, czyli siedemdziesięcioprocentowe przeceny dla tych, którzy zrobią zakupy w samej bieliźnie. Gdy rozsuwają się automatyczne drzwi, anonimowy tłum rusza – ich celem są głównie wielkie telewizory, które z zapalczywością wyrywają sobie z rąk, bo przecenionych sztuk jest znacznie mniej niż chętnych. Jest w tym satyra, groteska, ale również celna obserwacja. Jednak na pierwszy plan wysuwa się niestety co innego, szyderstwo – z głupoty zaślepionych konsumpcją ludzi, ich zapamiętałości i małostkowości, z ich skłonności do agresji, zgody na porzucenie własnej godności w imię pokracznie rozumianej oszczędności i zaspokojenia pragnień. Trudno nie przyznać Szumowskiej racji – podobnych akcji jest wiele, podobnie jak chętnych do wzięcia w nich udziału. Ludzie co chwilę wyrywają sobie na kolejnych promocjach czy to bezcenne crocsy, czy tanie torebki. Nagrania tych prawdziwie dantejskich scen następnie rozprzestrzeniają się po sieci, by wzbudzać powszechny śmiech pogardy, stając się tym samym narzędziem wydzielania granic między klasami.

Ale przecież pod tym faktycznie pokracznym zachowaniem skrywa się coś więcej niż chamstwo i skąpstwo: najzwyklejsza bieda, która zmusza ludzi do nieustannego poszukiwania okazji, wykreowane przez presje społeczną potrzeby podkreślania swojego statusu poprzez posiadanie czy napędzane przez kapitalizm kolejne konsumpcyjne pragnienia. Po tanie telewizory w samych gaciach nie pobiegnie przedstawiciel klasy średniej, ani nawet ciułający dorobkiewicz, a raczej ci wszyscy, którzy są w stanie porzucić własną godność, by pochwalić się przed sąsiadem nowym zakupem, na który normalnie nie byłoby go stać. Szumowska zdaje sobie z tego sprawę, w końcu eksponuje twarze osób, które nie mogą sobie pozwolić na kosztowne zabiegi pielęgnacyjne. Nadal jednak każe widzom dostrzec w tym groteskowym rajdzie coś, co należy wyśmiać. A to przecież nie ci, którzy biegną zasługują na pogardliwy rechot, lecz ci wszyscy, którzy ich cynicznie wykorzystują – managerowie sklepów, spece od marketingu i sprytni księgowi. To właśnie oni odbierając ludziom elementarną godność, pozbawiają siebie tytułowej twarzy. Tylko z tego powodu trudno było mi powstrzymać parsknięcie śmiechem podczas oglądania tej sceny, ale miałem wrażenie, że śmieję się wbrew intencjom autorki. Bo uznałem te obrazy za satyrę na groteskowy, całkowicie pokraczny polski kapitalizm.

Egzorcystka

Niestety ta ambiwalencja nie utrzymuje się przez cały film. Gdyby tak było, można byłoby posądzić Szumowską o chęć podjęcia przewrotnej, podwójnej gry z polską wersją kapitalizmu. Kolejne sceny zdradzają jednak piętrzące się słabości konstrukcji myślowej, będącej fundamentem tego przedsięwzięcia. Szumowska wcale nie opowiada o mężczyźnie, któremu jako pierwszemu w Europie przeszczepiono twarz. Jego wypadek, operacja, a następnie chłodne przyjęcie przez rodzinę, narzeczoną i sąsiadów są tylko pretekstami, by opowiadać o Polsce – ale nie całej, lecz tylko o tej, którą reprezentują ci, co przy wódce bez skrępowania rechoczą z rasistowskich żartów, ekspresyjnie tańczą do kiczowatej muzyki, na świeżym grobie dziadka kłócą się o spadek i wożą dzieci do komunii karocą. Czyli o tej, która znajduje się gdzieś bardzo daleko od błyszczących biurowców, niepoświęconych loftów, modnych gejowskich knajp i oświeconych, krytycznych indywidualistów – czyli po prostu z dala od nas, gdzieś w magicznej krainie ciemnogrodu i wyborców PiS-u.

Szumowska dokonała ostentacyjnego gestu wyparcia, a wręcz egzorcyzmowania tego, co ją zniesmacza, bulwersuje, śmieszy i straszy: zabobonu, głupoty, braku świadomości, braków w edukacji, religijnej hipokryzji, dewocji, ksenofobii i nacjonalizmu. Te wszystkie współczesne strachy rodzimej inteligencji wrzuciła do jednego worka i wyeksmitowała daleko od siebie, by z odpowiedniego – i bezpiecznego – dystansu można było się z nich śmiać do woli, równocześnie przecierając oczy ze zdumienia. Reżyserka niby tworzy w ten sposób szerszą metaforę całego kraju, każąc głównemu bohaterowi paradować w pierwszej scenie w majtkach z wielkim napisem „Polska”, ale ani przez moment nie jest autokrytyczna. W zamian nieustannie ironizuje z tych, z którymi ewidentnie się nie identyfikuje. Co więcej, za swój cel bierze tylko tych, których najłatwiej wyśmiać, bo są na bakier z modowymi trendami, wolą wyginać śmiało ciało w rytm hitu Gigi D’Agostino niż wyrafinowanego minimal techno, a przy kilku głębszych wymsknie im się kilka obcesowych uwag.

Uciec jak najbliżej

Nie rzecz w tym, że Szumowska pokazuje rzeczy, których nie ma, czy pozbawione są one komizmu. Przeciwnie – reżyserka jest świetną obserwatorką i niezwykle celnie punktuje życie prowincji i ludzkie przywary. Problem w tym, że nie bardzo wychodzi poza banały i stereotypy, a przy tym piętnuje tych, w których – gdy spojrzy się z innej perspektywy – można byłoby dostrzec ofiary. Mamy więc zapijaczoną prowincję, wylęgarnię ksenofobii, nacjonalizmu i uprzedzeń, mamy księdza, który żeruje na niskiej inteligencji swoich parafian, mamy w końcu zapatrzenie w pieniądz i prestiż. Jednak te wszystkie jakże realne problemy mają swoje źródło, na ogół, znacznie bliżej centrum, niż mogłoby się to Szumowskiej wydawać. Ogólnopolski polityczny zwrot w prawo i popularność partii populistycznych to rezultat długoletnich zaniedbań ze strony frakcji liberalnych, które inwestowały w klasę średnią, ignorując prowincję. Pogoń, często nieudolna, za tym, co posiada znamiona luksusu i dostatku jest natomiast pokłosiem presji wytworzonej przez kapitalizm, który zamiast zaprowadzić cały kraj do wymarzonego światu dobrobytu, sprowadził na szerokie grupy społeczne frustrację, wykształcając jednocześnie przywiązanie do tego, co stało się ersatzem luksusu – kiczu, błyskotek i najniższej kultury popularnej.

Można również odnieść wrażenie, że Szumowska nie tylko kompletnie nie zdaje sobie sprawy ze źródeł wskazywanych problemów – a jednak od filmowca należy oczekiwać zgłębienia tematu i próby interpretacji rzeczywistości, a nie tylko muskania powierzchni – to jeszcze wiele zachowań zwyczajnie źle interpretuje, a przynajmniej nieprzychylnie. Grany przez Mateusza Kościukiewicza Jacek jest dla Szumowskiej figurą Innego, odrzuconego przez społeczność, do której przed wypadkiem należał. Dziś, ze zniekształconą twarzą, jest traktowany jak wcielony diabeł, którego zupełnie dosłownie należy egzorcyzmować. Reakcje na jego nagłą inność nie biorą się jednak z uprzedzeń czy czystej nienawiści do obcości, lecz ze zwykłej niewiedzy, naturalnego strachu i niepewności – które da się, przy odrobinie dobrej woli, zrozumieć. Szumowska pokazuje takie zachowania, które chętnie skwitowałaby równie dosadnie, jak czyni jej bohater, czyli jednoznacznym: „pojebało was?”. Chciałoby się jej odpowiedzieć: „nie, nie pojebało, po prostu boję się kogoś, kto nie wygląda familiarnie”, co jest zjawiskiem powszechnym i dobrze rozpoznanym co najmniej od czasu „Frankensteina”. Chyba najbardziej mogą irytować sceny spowiedzi, które miały dać wgląd w dusze bohaterów. Kolejni bohaterowie spowiadają się ze swoich lęków, pragnień, zahamowań – że nie kochają, że pożądają, że się boją. Nie ma w tym niczego śmiesznego, a Szumowska na siłę szuka w tym satyry.

Belka w oku

Gdy na „Twarz” spojrzy się wyjątkowo nieprzychylnym okiem, do czego momentami prowokuje, to da się w niej dostrzec nieoczekiwane podobieństwa do „Botoksu” Patryka Vegi – podobnie mozaikową strukturę, skoncentrowaną raczej na epizodach niż spójnej historii, kumulację wątpliwych „atrakcji” w postaci kolejnych scen pełnych moralnych i obyczajowych okropieństw, wreszcie nastawienie na wywoływanie silnych emocji u jasno sprecyzowanej grupy odbiorczej, w tym wypadku oświeconej, dostatniej klasy średniej, która lubi się określać w opozycji do tego, co niskie i wulgarne. Jednak tym, co jednoznacznie odróżnia ją od Vegi, jest zmysł obserwacji, którego brak reżyser „Pitbulla” stara się tuszować symulowaniem autentyczności. W stworzonych przez nią portretach jest wiele z nas wszystkich, a dokładniej to, co chętnie widzimy u innych, a czego nie dostrzegamy u siebie, niczym biblijnej belki w oku. Niestety również Szumowska tych wszystkich skrzętnie wypunktowanych przywar nie była w stanie zauważyć w grupie społecznej, z którą zdaje się utożsamiać – a o ile ciekawiej, bardziej odkrywczo i sprawiedliwiej byłoby umieścić miejsce akcji tej historii w scenerii modnych warszawskich knajp czy strzeżonych osiedli. Wtedy uwierzyłbym, że Szumowska skłania swoich widzów do krytycznej autorefleksji. Gdy jednak koncentruje się na społecznie, ekonomicznie i kulturowo mniej uprzywilejowanych, to trudno dostrzec w jej satyrze komentarz do całej Polski. Jeżeliby zapytać publiczność „Twarzy”, z czego się śmieje, na pewno nie odpowiedziałaby „z samych siebie”.

Szumowska ograniczyła się do dorabiania gombrowiczowskich gęb twarzom, w których dostrzegła ryje. Jeden z bohaterów mianem „ryja” określa główną postać, co oczywiście działa na zasadzie odwrotności – określenie to staje się przymiotem tych, którzy stracili, tym razem w metaforycznym sensie, twarze, odrzucając nowy wizerunek Jacka. Ci zasługują w mniemaniu reżyserki jedynie na pogardę i – dodatkowo – zamknięcie w szufladkę: ciemnogrodu, dewocji, hipokryzji, kiczu, co wydaje się wyczerpywać przymioty określające u Szumowskiej prowincję. „Twarz” więc nie robi nic ponad powielania stereotypów i pogłębiania wzajemnych, klasowych i kulturowych, różnic – zamiast refleksji i próby zrozumienia, jedynie gardzi i wystawia na pośmiewisko.

Ocena: 5/10