Recenzja – Festiwal Polskich Filmów fabularnych: Przejście

Zaledwie dwa lata temu Martyna Majewska nakręciła krótkometrażowy film „Maria nie żyje” na podstawie opowiadania Weroniki Murek „W tył, w dół, w lewo”. Dziś natomiast dostajemy pełnometrażową adaptację tego samego dzieła literackiego w reżyserii Doroty Lamparskiej. To nieszczęśliwy zbieg okoliczności – szczególnie dla autorki nowszego filmu. Ale nawet, gdyby film „Maria nie żyje” nigdy nie powstało i tak nie pomogłoby to chybionemu „Przejściu”.

Niespełna dwadzieścia lat temu bardzo dobrze został przyjęty przez widownię, a nieco mniej przychylnie przez krytykę, film Artura Więcka „Anioł w Krakowie”. Opowiadał o dość krnąbrnym i zabawnym aniele o twarzy Krzysztofa Globisza, który spada z nieba prosto do Krakowa. Ludowe chrześcijaństwo mieszało się tu z realizmem magicznym i bezpretensjonalną komedią. Podobny efekt próbuje osiągnąć Lamparska – nie ma jednak ani tej twórczej swobody, by łączyć różne filmowe materiały, ani Krzysztofa Globisza, który swoją charyzmą tworzył przekonującą postać wiodącą.

„Przejście” opowiada o samobójczyni, która nie może uwierzyć we własną śmierć. Krząta się więc po świecie żywych, choć sama należy już do innego świata. Jedni ją widzą, inni nie – konsekwencji brak. Sama nie wie, gdzie się podziać i najchętniej powróciłaby do codziennych obowiązków. I w sumie to wystarczy za streszczenie całego filmu, bo wiele więcej się nie dzieje – Maria się snuje z wciąż tą samą niedowierzająca miną Wiktorii Gorodeckaji. A to jedzie na wieś do matki, która ją łaja, że nie chce zidentyfikować własnego ciała, by w końcu uwierzyła we własną śmierć i ruszyła w drogę do zaświatów. To zresztą nie jest takie łatwe, bo burza zniszczyła jedyne, tytułowe, przejście, czyli malowniczy most wśród pól.

Lamparska próbuje kreować klimat ludowego katolicyzmu. Komuś wystają skrzydła spod kurtki, kto inny ma zamiast rogów dwa sterczące warkocze. Ewidentnie twórczyni zapatrzona jest w to, co dwadzieścia lat temu robił Wiącek. Nie zauważyła tylko, że czasy się zmieniły, a ówczesna estetyka daleka jest od wiarygodności i współczesnych standardów wizualnych. Ale najgorsze jest to, że opowieść nie broni się fabularnie. Nie wiadomo, do czego to ma dążyć, jaki jest sens snucia się po Ziemi – to kara? Pokuta? A może szansa na zrozumienie? Nic z tych rzeczy, w żadna konkretną stronę to bowiem nie idzie. Na dodatek klimat filmu balansuje na bardzo delikatnej granicy żartu i powagi, niebezpiecznie przechylając się na stronę pretensjonalności. Nie czuć w tym lekkości, ani ręki do kreatywnej stylizacji. Jakby twórczyni nie do końca sama wiedziała, w jaką stronę to pchnąć. I ostatecznie otrzymujemy dzieło miałkie, brzydkie i zwyczajnie nieangażujące. To ja już wolę kolejny raz obejrzeć „Anioła w Krakowie’.

Ocena: 3/10