Wiadomo to już od jakiegoś czasu, ale seans drugiej części „Strażników Galaktyki” Jamesa Gunna podkreślił to dobitnie, że żyjemy w złotych czasach dla popkulturowych geeków. Do tej pory wyśmiewani, marginalizowani, traktowani jak niedojrzali pochłaniacze śmieci, obecnie znajdują się w samym centrum kultury i to właśnie o ich względy zabiegają największe hollywoodzkie studia. Na filmie Gunna dobrze bawić się będzie każdy, kto z dystansem i humorem potrafi spojrzeć na to, co podtykają mu pod nos filmowi twórcy, ale to właśnie przerośnięci fani arcade games, starych komiksów i kina klasy Z będą najbardziej zadowoleni!
Pierwsza część „Strażników…” nieźle namieszała w głowach hollywoodzkich decydentów. Być może bez tego filmu nie byłoby „Deadpoola”. To właśnie James Gunn tak otwarcie zabawił się z konwencją, bezwstydnie podkręcając decybele starych hitów, które przenosiły nas w czasie do lat 80. i daleko poza galaktyczny horyzont. Trzeba przyznać, że już komiksowy oryginał wymagał zarówno od reżysera, jak i odbiorców dużej dozy dystansu, ironii i orientowania się w zakamuflowanych komunikatach, przekazywanych za pomocą przerysowanego mrugania okiem. Przecież już skład kosmicznej eskadry ratującej galaktykę demaskuję projekt jako, delikatnie mówiąc, nie do końca poważny: ludzkiemu Star-Lordowi towarzyszy gadający szop, nierozgarnięty kosmiczny osiłek, zielonoskóra piękność i sympatyczny drzewokształtny. Klimat radosnej i bezpretensjonalnej zgrywy podkreśla dodatkowo tęczowa stylistyka, taneczna atmosfera nieustającej imprezy, wszechobecny kamp, kicz, ryzykowny humor, podkręcany ironią, sarkazmem i sprytnie przemycanymi wulgaryzmami. Innymi słowy, pierwsza część „Strażników” była idealną potrawą dla rozsmakowanych w śmieciowej popkulturze, polaną dystansem, autoironią i klimatem nieskrępowanej zabawy.
I dokładnie to samo oferuje druga część, tylko podniesione do potęgi. Jest jeszcze więcej żartów, jeszcze głośniejsza muzyka, więcej zwariowanych pomysłów, nietypowych gadżetów, dziwacznych postaci, odcieni neonowych barw i ścieżek narracyjnych. Od natłoku wrażeń można wręcz dostać zawrotów głowy, a co bardziej wrażliwi nawet mdłości. „Strażnicy Galaktyki” mogliby posłużyć jako przykład współczesnego kina, kładącego w pierwszej kolejności nacisk na immersyjne doświadczenia. Szczególnie można się o tym przekonać podczas seansu w IMAX-ie, gdzie bohaterowie wyskakują nam wręcz z ekranu, efekty specjalne atakują z każdej strony, a przestrzenny dźwięk skutecznie zagłusza wszelkie zmysły. Choć można poczuć się wręcz zaszczutym oferowanymi wrażeniami, to jest to uczucie całkiem przyjemne – pod warunkiem, że nie cierpi się na epilepsję czy chorobę lokomocyjną.
Mimo szczerych chęci i mnożenia atrakcji druga część nie dorównuje pierwszej. Sporo zarzutów można mieć przede wszystkim do warstwy fabularnej. Choć nie jest to najistotniejszy wymiar tego projektu, to tym razem znacznie bardziej niż w przypadku „jedynki” można odczuć, że perypetie bohaterów są jedynie mało istotnym, choć niezbędnym, pretekstem dla feerii barw, efektów i niewybrednych dowcipów. Bardzo późno następuje zawiązanie akcji, co jest spowodowane przedłużającą się ekspozycją. Ta natomiast ciągnie się niemiłosiernie z tego względu, że niski poziom skomplikowania przygód bohaterów twórcy postanowili wynagrodzić liczbą równoległych, wzajemnie krzyżujących się wątków. Główna linia fabularna krąży wokół relacji rodzinnych Star-Lorda. Już na samym początku filmu, a tak na dobrą sprawę już przecież w scenach po napisach końcowych poprzedniej części, Peter spotyka swojego gwiezdnego ojca, którego tajemnicza tożsamość i nieznane plany wobec syna stają się główną osią dramatyczną. Towarzyszą jej dodatkowo osobne przygody Rocketa, Groota i Yondu oraz Gamory i jej siostry Nebuli. W fabule znalazło się jeszcze miejsce dla pozłacanej rasy, goniącej po całym wszechświecie za Strażnikami, przywódcy łowców głów o twarzy Sylvestra Stallone czy buntu na statku przemytników. Każda z tych fabularnych odnóg powstała tylko po to, by móc umieścić w niej kolejną efektowną scenę i następny żart, bo ich wartość dramaturgiczna dla całego filmu jest zerowa.
Omawiając ten film trzeba oczywiście mieć świadomość, że narzekanie na narracyjne i fabularne uchybienia w „Strażnikach Galaktyki” ma mniej więcej taki sam sens, jak wytykanie horrorowi, że jest za mało zabawny. Idąc na film Gunna, nie oczekuje się złożonej opowieści, filozoficznych dylematów czy narracyjnego wyrafinowania. To współczesne kino totalne – atakujące zmysły efektami wizualnymi i audialnymi, obezwładniające humorem, uraczające słodkim baby Grootem, sympatycznymi bohaterami, gwarantujące dobrą zabawę i szał strzałów, wybuchów i kolorów. I nowi „Strażnicy…” dostarczają dokładnie wszystkich tych wrażeń i to w rozmiarze XXL. Jest w tym jednak jedno poważne „ale”. Otóż każda przesada w pewnym momencie zaczyna męczyć i choć żarty są przednie, popkulturowe smaczki dla wtajemniczonych liczne, giwery olbrzymie, absurdalność obłędna, a wyobraźnia bezgraniczna, to w pewnej chwili można złapać się na tym, że ta cała przesada nie robi na nas przesadnego wrażenia. Natłok doznań sprawia, że instynktownie stawiamy im opór, a nie dostając chwili na złapanie oddechu czy zaangażowanie się w opowiadaną historię, zaczynamy się dusić. Twórcy najzwyczajniej w świecie przedobrzyli!
Nie będę za wiele narzekać na film Gunna, bo byłoby to niesprawiedliwe wobec odczuwanego podczas seansu poziomu nieskrępowanej radości. Nie zmienia to jednak faktu, że „dwójka” nie trzyma poziomu wyznaczonego przez „jedynkę” – choćby ze względu na brak świeżości, którą oferowała pierwsza część, czy słabiutki scenariusz. W chwilach otrzeźwienia można ponadto zdać sobie sprawę, że reżyser stosuje na nas łatwe i zgrane chwyty – terroryzuje słodyczą małego Groota czy tanecznym potencjałem składanki Petera. Ale to całe narzekactwo ma się nijak wobec funu fundowanego przez awesome mix vol. 2.
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze (0)