Nie zawsze festiwale to artystyczne spełnienie, satysfakcja i radość z kina. Czasem to ciężka praca, orka, prawdziwe cierpienie – co oczywiście zależy od poziomu pokazywanych filmów. Trzeci dzień Nic się tu nie dzieje niestety okazał się prawdziwym wyzwaniem. Wpierw stoczyłem nierówny bój z „Człowiekiem, który zabił Don Kichota” Terry’ego Gilliama, a potem nie zakochałem się w „Loveling” Gustavo Pizziego.
Człowiek, który zabił Don Kichota, reż. Terry Gilliam
Po dwudziestu pięciu latach w końcu udało się Terry’emu Gilliamowi ukończyć „Człowieka, który zabił Don Kichota”. Niewątpliwie należy mu się ogromne uznanie za determinację, wiarę w projekt i ostateczny sukces. W „Zaginionym w La Manchy”, dokumencie opisującym katastrofę, jaką zakończyła się ostatnia produkcja, ubezpieczyciele stwierdzają, że niepowodzenie były spowodowane tak zwaną siłą wyższą. Cóż, czasem najwidoczniej wie ona lepiej, co jest dla nas dobre i niekiedy warto ją posłuchać. Czytaj więcej.
Loveling, reż. Gustavo Pizzi
„Loveling” chciało być typowym filmem festiwalowym: minimalistycznym, skupionym na zwykłym, codziennym życiu, kontemplującym twarze bohaterów, za którymi skrywają się wielkie, ale zrozumiałe przez wszystkich widzów emocje. Wyrachowanie Gustava Pizziego czuć z daleka. Dlatego zamiast filmu artystycznie spełnionego, otrzymaliśmy karykaturę arthouse’u. Czytaj więcej.
Komentarze (0)