„Loveling” chciało być typowym filmem festiwalowym: minimalistycznym, skupionym na zwykłym, codziennym życiu, kontemplującym twarze bohaterów, za którymi skrywają się wielkie, ale zrozumiałe przez wszystkich widzów emocje. Wyrachowanie Gustava Pizziego czuć z daleka. Dlatego zamiast filmu artystycznie spełnionego, otrzymaliśmy karykaturę arthouse’u.
Pizzi miał w planach stworzenie zniuansowanego portretu kobiety. Zadbał o to, by jego bohaterka była zupełnie zwyczajną kobietą – żadnych patologii, żadnych dramatów, żadnych ekscesów. Irene jest kobietą w średnim wieku, matką czwórki dzieci, dobrą żoną, jeszcze lepszą siostrą i właśnie spełniła jedno ze swoich marzeń – ukończyła szkołę średnią. Tych marzeń ma jeszcze cały worek, ale nic ponad miarę: szczęśliwa rodzina, może większy dom, stabilna praca i comiesięczna wypłata. Ale oczywiście nie wszystko może być tak, jak sobie zamarzyła. Jej najstarszy syn otrzymał propozycję podpisania kontraktu zawodowego. Problem w tym, że swoją przygodę z piłką ręczną ma kontynuować w dalekich Niemczech. Mężowi nie idą interesy, siostra wprowadza się do nich, by uwolnić się od małżonka-sadysty, a na domiar złego wejściowe drzwi się zacinają.
Dlatego przez cały film bohaterowie będą wchodzić do domu drabiną przez okno – wiecie, to taka metafora, jakby ktoś nie zrozumiał. Że dom się psuje, że staje na głowie, że rodzina się rozpada. Problem w tym, że z życiem bohaterki jest coś nie tak tylko w jej głowie. No bo jeżeli spojrzeć na nie trzeźwym okiem, to okazuje się, że wszystko idzie w jak najlepszym kierunku. Syn robi karierę, mąż się nie poddaje, siostra jest na tyle silna, by przeciwstawić się partnerowi. A dom? Właśnie nowy powstaje tuż za rogiem. To z pewnością był celowy zabieg Pizziego – wydobyć te małe dramaty z codzienności i pozornie spokojnego życia. Tyle, że jest w tym całkowicie nieprzekonujący, a bohaterka zamiast wzbudzać w nas sympatię i empatię, coraz bardziej denerwuje. Z każdą sceną coraz mniej ją rozumiemy, by ostatecznie wzruszyć ramionami na jej wyimaginowane problemy.
Codzienność, zwyczajność, banał życia nieraz świetnie sprzedały się na festiwalach filmowych. „Loveling” chciałoby być takim „Shoplifters”, w którym nie ma jednak żadnych złodziejaszków, porwań, ani rodzinnych tajemnic – i właśnie ten brak jakiejkolwiek skazy na życiu tej brazylijskiej rodziny jest jej największym problemem. Są nudni, nijacy, zbyt normalni, by mogli wzbudzić jakiekolwiek uczucia. Film rozpoczyna się radosnym biegiem całej rodziny do morza. Śmieją się, krzyczą, wymachują wielkimi dmuchanymi kołami. Są tak szczęśliwi, że z miejsca ich nie lubimy.
Komentarze (0)