Po dwudziestu pięciu latach w końcu udało się Terry’emu Gilliamowi ukończyć „Człowieka, który zabił Don Kichota”. Niewątpliwie należy mu się ogromne uznanie za determinację, wiarę w projekt i ostateczny sukces. W „Zaginionym w La Manchy”, dokumencie opisującym katastrofę, jaką zakończyła się ostatnia produkcja, ubezpieczyciele stwierdzają, że niepowodzenie były spowodowane tak zwaną siłą wyższą. Cóż, czasem najwidoczniej wie ona lepiej, co jest dla nas dobre i niekiedy warto ją posłuchać.
Film rozpoczyna się informacją, że produkcja powstawała przez ćwierć wieku, jakby już na wstępie Gilliam starał się szukać alibi dla niepowodzenia i kazał widzom spojrzeć na swoje dzieło nieco przychylniejszym okiem. Historia powstawania „Don Kichota” jest bezsprzecznie zajmująca, ale koniec końców stajemy w kinie oko w oko z ukończonym dziełem, o które reżyser tak zażarcie walczył przez dekady. Jego projekt obrósł niebywałą legendą, otrzymał nawet miano przeklętego – i chyba jest w tym ziarno prawdy, bo choć tym razem pogoda dopisywała, aktorzy byli zdrowi, a pieniędzy starczyło, finalne dzieło po prostu rozczarowuje.
I to ze względu na ten element, nad którym reżyser miał największą kontrolę – scenariusz. Gilliam dwoi się i troi, by namnażać kolejne narracyjne poziomy swojej opowieści. Rozpoczyna od znudzonego i zniechęconego swoją miałką pracą reżysera reklamówek, który własnie tworzy w Hiszpanii kampanię, wykorzystującą motyw Don Kichota. Tak się składa, że jeszcze na studiach kręcił nieopodal swój film dyplomowy pod tytułem „Człowiek, który zabił Don Kichota”. Szukając natchnienia, postanawia odszukać malutkie miasteczko i odwiedzić swoich aktorów-naturszczyków. Okazuje się, że szewc grający w jego filmie główną postać od dziesięciu lat nie wyszedł z roli – faktycznie uwierzył, że jest Don Kichotem. Toby’ego natomiast bierze za swojego wiernego giermka – Sancho Pansę.
Z początku takie wymieszanie porządków fabularnych i złożona narracja robią wrażenie. Główna przyjemność podczas seansu bierze się właśnie z nieporozumień, wynikających z pomieszania światów i wyobrażeń. Ale jeżeli połapiemy się w tej grze, co niestety następuje bardzo szybko, przestaje ona nas bawić. Gilliam jednak nic sobie z tego nie robi i wciąż powtarza ten sam żart – bez końca. Co z każdą koleją sceną staje się coraz bardziej męczące. Gdy ostatecznie obie rzeczywistości – urojona i rzeczywista – doskonale się ze sobą łączą, co w zamyśle miało stanowić kulminację historii, zabawa w przechodzenie między światami kompletnie przestaje nas obchodzić. Podjęta przez Gilliama gra okazuje się nie mieć żadnej stawki – bo ostatecznie nie ma znaczenia, czy to co oglądamy jest prawdą, czy kłamstwem.
Tej ontologicznej dualności podporządkowany jest każdy element filmu – również humor, co jest być może najbardziej rozczarowujące. Gilliam jest przecież znakomitym komikiem, odpowiedzialnym za filmowe dokonania Monty Pythona. Jeżeli nie przekonuje nas historia, nie angażują fabularne zabawy, to zawsze można było liczyć, że choć trochę się pośmiejemy. Niestety cały humor, który przygotował dla nas Gilliam, zawiera się w tym, że stary szewc naprawdę myśli, że jest Don Kichotem. Mamy się śmiać z tego, że bierze Toby’ego za swojego giermka, że uważa, iż ten nie potrafi czytać, że naprawdę twierdzi, iż każda kobieta się w nim z miejsca zakochuje i że nazywa się nieśmiertelnym. Ze starego, chorego człowieka można się zaśmiać może z raz, ale powtarzanie wciąż tego samego żartu robi się ostatecznie nie tyle nudne, co zwyczajnie nieznośne. Reżyser chyba zdał sobie z tego sprawę, bo postanowił rozpaczliwie ratować się, sięgając po ostatnią deskę ratunku, czyli slapstick. Bohaterowie więc „śmiesznie” wchodzą na konia i jeszcze „zabawniej” z niego schodzą, upadają, ganiają się i uderzają w głowę, a do tego przebierają się w kolorowe ciuszki i wielkie kapelusze.
Gilliam jest wizjonerem, który od zawsze balansuje na granicy realności i fantazji. Dlatego „Człowiek, który zabił Don Kichota” był dla niego tak ważnym projektem, w pewien sposób stanowiącym jego twórcze credo, być może nawet podsumowujący cały jego dorobek – można w nim dostrzec wiele autobiograficznych wątków. W każdym ujęciu czuć, że to projekt ambitny, epicki, zakreślony zamaszystym gestem, za którym miał się skrywać geniusz wielkiego wizjonera. Faktycznie, scenografia jest imponująca, stroje przekonujące, aktorzy świetnie dobrani, ale co z tego, jeżeli stary mistrz zwyczajnie pogubił się w ogromie swojej wizji. Choć z pewnością Gilliam czuje większe pokrewieństwo z Toby’m, znacznie więcej łączy go z Don Kichotem – tak jak on wziął fantazję o wielkości swojego projektu za rzeczywistość. Ostatecznie skończyło się na walce z filmowymi wiatrakami.
Komentarze (0)