Tętno kina: podsumowanie marca

Marzec w kinach upłynął pod znakiem rozczarowań. Blockbustery nie dostarczyły widzom oczekiwanej rozrywki, a producentom odpowiedniego zarobku. Komedie nie śmieszyły, za to uśmiech na twarzach wywoływały filmy o narodowych bohaterach. Zaledwie kilka filmów zasłużyło na słowa pochwały. Wiosna w kinach rozkręca się wyjątkowo powoli. Na końcu artykułu, tradycyjnie, znajdziecie moje typy w kategorii film, zaskoczenie i rozczarowanie miesiąca oraz zaktualizowaną listę najlepszych filmów roku.

Kobiety górą!

Niemniej, pojawił się w repertuarze jeden film, który nie tylko zasługuje na pochwały, ale na miejsce wśród najlepszych dzieł tego roku. Mam na myśli „Carol” Todda Haynesa, którą zachwycałem się już w umieszczonej na blogu recenzji. Nie mam zamiaru ani trochę wycofywać się z tego, co napisałem. To film nie tylko ważny i potrzebny, ale również subtelny i piękny. Przywracający wiarę w siłę obrazu i w przemyślany sposób prowadzący fabułę – inteligentny, stonowany, a zarazem emocjonalnie rozedrgany. Coraz mniej takich filmów, więc tym bardziej nie można przegapić.

"Carol", reż. Todd Haynes

„Carol”, reż. Todd Haynes

Niezrozumiałe było pominięcie Cate Blanchett i Rooney Mary podczas oscarowej gali. Równie dziwny był brak nominacji dla Willa Smitha za rolę we „Wstrząsie”. Właśnie pominięcie tego aktora rozpoczęło tegoroczną dyskusję na temat rasowych uprzedzeń Akademii. Rzeczywiście, w filmie Petera Landesmana to właśnie występ Smitha jest tym, co najbardziej przykuwa uwagę. Reszta – sposób przedstawienia historii czarnoskórego lekarza odkrywającego chorobę mózgu wśród zawodników NFL – nie wychodzi poza standardowy poziom podobnych biograficznych filmów rodem z Hollywood. Niby trudno do czegokolwiek się przyczepić, ale świeżości i polotu we „Wstrząsie” nie ma za grosz.

Drugim filmem, który mnie w tym miesiącu zachwycił była polsko-francuska koprodukcja „Niewinne”, o których również pisałem w pochlebnej recenzji. Ma ona wiele wspólnego z „Carol” – również tonuje nastroje, daleka jest od poszukiwania sensacji, przy czym nie pozostawia obojętnym na opowiadaną historię. Zauważalny jest wpływ na sposób opowiadania kobiecego spojrzenia Anne Fontaine. Wprowadziło ono niezbędną łagodność, która nadała podjętemu drastycznemu tematowi emocjonalnej głębi. Opowieść o ciężarnych zakonnicach zgwałconych przez czerwonoarmistów mogłaby zostać wykorzystana do konfrontacji czy to z Kościołem, czy z napastnikami. Fontaine uniknęła wejścia na teren sporów politycznych, w zamian opowiedziała o tragedii sumień i kryzysie światopoglądów. Okazało się, że spotkanie komunistki i zakonnic nie musi doprowadzić do ideologicznej wojny, a może przynieść niespodziewane owoce.

Z różnych stron świata

W marcu w kinach zagościły również filmy pochodzące z najdalszych zakątków kuli ziemskiej. Pojawiły się tytuły z dalekiego Wschodu – „Nawet góry przeminą” Jia Zang-ke i „Zabójczyni” Hou Hsiao-hsien – Australii – „Powrót” Simona Stone’a i „Cały ten cukier” Damona Gameau – i Ameryki Południowej: „El Clan” Pablo Trapero. Również Europa miała swoją bogatą reprezentację, wśród której najciekawiej wypadły dwie części tryptyku „Tysiąc i jedna noc” Miguela Gomesa, „Bang Gang”  Evy Husson i „Dama w vanie” Nicholasa Hytnera.

"Nawet góry przeminą", reż. Jia Zang-ke

„Nawet góry przeminą”, reż. Jia Zang-ke

W pojedynku dwóch azjatyckich filmów zdecydowanie zwyciężył Chińczyk, którego rodzinna epopeja – „Nawet góry przeminą” – rozciągnięta na dekady i sięgająca nawet niedalekiej przeszłości, imponowała scenariuszowym rozmachem i krytyczną refleksją. „Zabójczyni” natomiast zamiast wnieść ożywienie do popularnego gatunku wuxia, zabiła jej potencjał, zalewając arthousową magmą.

Dobre recenzje zbierały debiutancki film Stone’a „Powrót” oraz „El Clan” Trapero. Oba skupiły się na nietypowych rodzinach. Pierwszy zgłębił tajemniczą przeszłość australijskiej familii, natomiast drugi opowiedział o rodzinnej organizacji mafijnej działającej w podobny sposób jak sycylijskie rody. Niezasłużenie mniej popularnym filmem był również pochodzący z Australii „Cały ten cukier” Gameau, który okazał się być niezwykle społecznie wartościowym dokumentem o walorach edukacyjnych. Reżyser, podobnie jak niegdyś Morgan Spurlock w „SuperSize Me”, postanowił przetestować na sobie negatywny wpływ niezdrowego jedzenia na ludzki organizm. Pod lupę wziął cukier. W rozrywkowej formie opowiedział o niecnych praktykach wielkich korporacji żywieniowych, które nie chcą przyznać, jak destruktywny wpływ na nasze zdrowie ma wszechobecna fruktoza – bo właśnie ten rodzaj cukru stał się głównym czarnym charakterem dokumentu. Gameau przez dwa miesiące jadł produkty, które na pozór wydawały się zdrowe: płatki do mleka, ciasteczka zbożowe czy sosy do sałatek. Okazało się, że w krótkim czasie przytył 8 kilo, a jego wyniki drastycznie się pogorszyły. Film w przystępny i zabawny sposób zachęca do przyjęcia zdrowego stylu życia oraz oskarża wielkich producentów o szkodliwe praktyki odbijające się na naszym zdrowiu.

"Cały ten cukier", reż. Damon Gameau

„Cały ten cukier”, reż. Damon Gameau

Przy wymienionych filmach znacznie słabiej wypadły tytuły europejskie. Najlepiej z nich zaprezentowały się dwie ostatnie części tryptyku Miguela Gomesa. Natomiast zapowiadające się kontrowersyjnie i pikantnie „Bang Gang” o rozerotyzowanej francuskiej młodzieży zebrał mieszane recenzje. Wielu krytyków zarzucało Evie Husson moralizatorstwo i protekcjonalne potraktowanie swoich bohaterów. Sensacja okazała się pozorem, a seks jedynie wabikiem. Równie nieprzekonująco wypadł film z Wielkiej Brytanii: „Dama w vanie”, który potwierdził prawdę oczywistą, że Maggie Smith jest znakomitą aktorką. Tym razem Brytyjka wcieliła się w ekscentryczną staruszkę mieszkającą w tytułowym pojeździe. Film jest adaptacją powieści znanego angielskiego pisarza Alana Bennetta, w której opisywał swoje kontakty z tytułową bohaterką. Reżyser postarał się o zaopatrzenie historii w odrobinę ciepła i humoru, ale losy tajemniczej kobiety wcale nie należały do najzabawniejszych. Wydaje się, że Hytner nieco pogubił się w biografii swojej bohaterki. Na pierwszy plan wydobył kwestię relacji pisarza z kobietą, a na drugi zepchnął to, co najciekawsze, czyli przeszłość mieszkanki vana. Film nie oferuje niczego poza opowiastką o ekscentrycznej kobiecie, która nie potrafiła ułożyć sobie życia. Szkoda, bo materiał, którym dysponowali twórcy, posiadał znacznie większy potencjał.

Z czego się tu śmiać?

Marzec upłynął pod znakiem komedii. W kinach co tydzień mogliśmy oglądać kolejne filmy próbujące polepszyć nasz humor. Z różnym skutkiem. Kreowana na przebój kontynuacja bohaterów „Zoolandera” nie sprostała oczekiwaniom. Również aktorski pojedynek Willa Farrella i Marka Wahlberga w „Tata kontra tata” nie przyniósł widzom odpowiedniej dawki rozrywki. Twórcy tej drugiej komedii postawili na dość oczywiste gagi, które może wywołać konfrontacja przyszywanego taty z biologicznym ojcem. Jedyne, co mogło zaskoczyć, to dość odważne żarty, w których brali udział dziecięcy aktorzy. Niemniej, film nie oferuje niczego, czego już gdzieś nie widzieliśmy, albo nie moglibyśmy się domyślić. Na tle niskiego poziomu tych dwóch komedii całkiem nieźle wypadły „Siostry” Jasona Moore’a. Stało się tak głównie za sprawą odtwórczyń tytułowych ról: Amy Poehler i Tiny Fey, których postacie rozkręcają ostatnią „domówkę” w swoim rodzinnym domu. Przy kilku żartach można poczuć nagły przypływ zażenowania, ale nie wolno odmówić twórcom ciekawych socjologicznych spostrzeżeń na temat dzisiejszych czterdziestolatków, którzy już zapomnieli, jak bawili się będąc nastolatkami.

"Siostry", reż. Jason Moore

„Siostry”, reż. Jason Moore

Okazało się, że filmem, który wzbudzał najwięcej śmiechu wcale nie była komedia, lecz poważne historyczne dzieło o żołnierzach wyklętych, czyli „Historia Roja” Jerzego Zalewskiego. Jak można się domyślić, efekt komiczny wcale nie był zamierzony, a jego źródłem okazała się realizacyjna nieporadność, scenariuszowa przesada, brak umiarkowania i nieznośna pompatyczność. Film zebrał skrajnie różne opinie, ale można odnieść wrażenie, że te pozytywne wyrażały osoby czujące silną więź z wartościami, których depozytariuszami jest bohater tego wątpliwej jakości dzieła.

Blockbustery w ogniu

„Londyn w ogniu” Babaka Najafiego, „Seria Niezgodna: Wierna” Roberta Schwentke i „Psy mafii” Johna Hillcoata miały ściągnąć do kin masową publiczność. Wszystkim trzem się to nie udało, co najbardziej mogło zaboleć producentów „Wiernej”. W czasach, gdy sequele są gwarantem sukcesu, a serie dla młodzieży cieszą się szczególną popularnością, finansowa porażka znanej i wydawałoby się lubianej adaptacji musiała być sporym rozczarowaniem. Dla mnie natomiast bezapelacyjnie rozczarowaniem miesiąca są „Psy mafii”, które zapowiadały się na brutalne, męskie kino pełne moralnej szarzyzny i mrocznego klimatu. Twórcom udało się jedynie z klimatem, który jednak nie przykrył niedostatków scenariusza. Nad filmem pastwiłem się już w oddzielnej recenzji – wypada jedynie wspomnieć raz jeszcze, że „Psy mafii” dowiodły, jak trudno stworzyć dobre kino gatunkowe. Twórca, przede wszystkim, musi dysponować odpowiednimi umiejętnościami, otrzymać przekonujący scenariusz i posiadać zmysł kreacji. Niestety, tego wszystkiego zabrakło Hillcoatowi.

"Seria Niezgodna: Wierna", reż. Robert Schwentke

„Seria Niezgodna: Wierna”, reż. Robert Schwentke

Kinowe premiery marca nie zasłużyły na zbyt wiele dobrych słów, choć sporo zrekompensowała znakomita „Carol”. Miejmy nadzieję, że kolejne wiosenne miesiące będą mniej kapryśne i przyniosą nam więcej odświeżających premier.

Filmy-marca

Film miesiąca. Marzec