Czasami piękno jest na tyle subtelne, że ulatuje przy próbie opisu. Ale spróbujmy. „Carol” Todda Haynesa to dzieło kompletne, dopracowane w każdym szczególe, zarazem sugestywne i delikatne. Opowieść o miłości w latach 50. przyjęła schemat melodramatu, który jest tylko naskórkiem – nic nie znaczącą strukturą, co rusz burzoną, by wydobyć z wnętrza opowiadanej historii coś, co poruszy i zatrwoży.
Kolory, zapachy, dźwięki, dotyk – „Carol” jest filmem opartym na zmysłach. Można poczuć nie tylko fakturę szykownych futer zamożnych kobiet, uchwycić piękno neonowych kolorów odbijających się w oknach przejeżdżających samochodów czy doświadczyć chłodu grudniowego poranka. Haynes wprowadza nas w świat drogich perfum, skrzeczących płyt winylowych, przelotnych dotknięć, przypadkowych muśnięć, spojrzeń, uśmiechów i drobnych słów. Są filmy, których się nie ogląda, a smakuje jak wykwintne dania. „Carol” właśnie się do nich zalicza. Każdy kadr, dźwięk muzyki, słowo i gest są znaczące i budują nie tylko eteryczną atmosferę rodzącego się zauroczenia, a następnie miłości, ale również pieczołowicie zaprojektowaną fabułę. Opowiada ona o wciąż nierozwiązanym problemie o proweniencji politycznej, ale Haynes snuje ją nie posługując się wielkimi słowami czy krzykiem protestu, przy tym całkowicie pomija społeczny kontekst. Pokazuje historię dwóch zakleszczonych kobiet, które nie mogą wyswobodzić się z społecznie sankcjonowanych więzów i żyć zgodnie z własną tożsamością.
Tytułowa bohaterka rozwodzi się z mężem. Nie była to popularna praktyka w Ameryce lat 50., kiedy dojrzałe kobiety musiały ukrywać nawet swój papierosowy nałóg przed nie akceptującymi palenia partnerami. Tak wychwalana w Stanach wolność przysługuje tylko niektórym. Reszta nawet nie wie, że jest kontrolowana i dyscyplinowana. Do czasu, gdy poczuje coś zakazanego. O tym właśnie opowiada „Carol” – o zabronionym uczuciu, które rodzi się w bohaterkach niespodziewanie nawet dla nich samych. Przelotna, nic nie znacząca z początku znajomość, nieoczekiwanie przeradza się w doświadczenie formujące i uświadamiające. Nie tylko pomaga bohaterkom – szczególnie jednej z nich – zrozumieć siebie, ale również odczuć, że ich codziennością rządzą uprzedzenia.
Carol w centrum handlowym spotyka pracującą w dziale z zabawkami Therese. Drobny uśmiech i przenikliwe spojrzenie wystarczą, by zrobiły na sobie wrażenie. To spotkanie pozwoli młodej ekspedientce wkroczyć na ścieżkę nowych doświadczeń i nieznanych do tej pory uczuć. Jedna z kobiet – Carol – jest bardziej doświadczona, lepiej rozumie swoje uczucia i pragnienia. Ma za sobą lesbijski związek, ale nie może uwolnić się od despotycznego męża, bo łączy ich ukochana córka. Therese jest młodą, zagubioną w uczuciach, pragnieniach i życiowych planach kobietą. Jak mówi, nawet nie wie, co zamówić na lunch, a co dopiero, czy chciałaby wyjść za swojego narzeczonego. Obserwujemy kilka dni z życia tych kobiet przypadające na bożonarodzeniowy okres. Przez ten niedługi czas obie doświadczą miłości i zostaną postawione przed dramatycznym wyborem. „Carol” nie ma struktury antycznej tragedii, to nie fatum rządzi tą rzeczywistością, lecz odgórnie narzucona moralność, społeczne konwenanse i hipokryzja przyzwoitości.
Fabułę dzieła Haynesa można byłoby opowiedzieć kilkoma zdaniami. Bogactwo tego filmu tkwi w czymś innym: scenariuszowej precyzji, aktorskiej subtelności, nieoczywistym pięknie zdjęć, znakomitej muzyce i emocjonalnej dojrzałości. Haynes szczególnie uważa na słowa. Nie puszcza ich na wiatr – oszczędza, jakby każde kosztowało wiele i miało najwyższe znaczenie. Wypowiedziane kwestie antycypują przyszłe zdarzenia, określają psychologię postaci, albo uczestniczą w małej grze zafascynowanych sobą kobiet, które jeszcze nie wiedzą, co je do siebie przyciąga. Waga słów, gestów, spojrzeń nie wybrzmiałaby, gdyby nie aktorski kunszt, całkowicie pozbawiony spektakularności, dwóch aktorek. Szkoda, że właśnie za takie role nie dostaje się Oscarów. Rooney Mara i Cate Blanchett były moimi faworytkami podczas tegorocznej gali. Szczególnie odtwórczyni tytułowej roli – Blanchett – wypada na ekranie hipnotycznie. Uwodzi nie tylko Therese, ale w równym stopniu widzów. Przyciąga zarówno wyrafinowaną grą drobnych gestów, jak i dramatem swojej bohaterki, który przedstawia bez krzyku i płaczu. Obie role są sednem filmu – na ich perfekcji, elegancji i wrażliwości oparta jest historia i styl opowiadania.
Swoją wielką pracę mieli do wykonania również operator i kompozytor, odpowiedzialni za skonstruowanie designu filmu. Ed Lachman potrafił w swoich zdjęciach pogodzić dwa, wydawałoby się nie łączące się żywioły. Stworzone przez niego obrazy skrzą się pastelowymi kolorami, pełno w nich czerwieni szminek, stonowanych barw lakierów do paznokci, intensywnych świateł i rozbłysków słońca. Autor zdjęć potrafił ten mieniący się, lecz elegancki – miękki i delikatny – kalejdoskop barw niespodziewanie zestawiać z dodającym realizmu ziarnem kamery. Całość kręcił na taśmie 16 mm – która odarła obraz z hipotetycznego kiczu, pozostawiając elegancję i styl. Podobne zadanie Haynes postawił przed Carterem Burwellem – autorem muzyki. Zaopatrzył on warstwę wizualną w stylową, nie narzucającą się ścieżkę dźwiękową z wpadającym w ucho motywem przewodnim. Muzyka jest skromna i pozornie prosta, nie ilustruje, nie podpowiada, nie wydobywa emocji, ani ich nie podbija – towarzyszy i dodaje do całości dobrego smaku.
Ostatecznie film oddziałuje jak cichy krzyk w obronie różnorodności, godności i prawa do konstruowania własnej tożsamości. Walczy z uprzedzeniami, ograniczeniem wolności, cynizmem i bezwzględnością. Dokonuje tego filtrując kryjące się za tymi hasłami emocje przez osobistą tragedię dwóch osób – bez wielkich słów, gestów, protestów i spektakularnych porywów serc. „Carol” odznacza się, tak jak jej tytułowa bohaterka, emocjonalną dojrzałością. Wie czego chce, do czego dąży i co chce osiągnąć. Jej siłą jest precyzja i subtelność.
Komentarze (0)