Najlepszym wyzwolicielem kreatywności jest brak budżetu. A najlepszym dowodem na prawdziwość tej tezy jest film „Łowca głów” Jordana Downeya, czyli niskobudżetowe fantasy pożenione z horrorem i kinem zemsty. Jest w nim tyle samo z „Wiedźmina”, co z „Martwego zła”. Jego ogromną zaletą jest to, że można go oglądać zarówno całkowicie na poważnie, ale również jako guilty pleasure – w obu przypadkach działa tak samo dobrze, co zdarza się niezwykle rzadko.
Ciemne wnętrze chaty, mroczny las, posępne wzgórza – to przestrzeń akcji „Łowcy głów”. Ta wszędobylska czerń ma oczywiście tworzyć klimat, ale jednocześnie ma także maskować niedobory scenograficzne. Podobnie jest z efektami specjalnymi. Downey bardzo nie chciał powielić błędów twórców polskiego „Wiedźmina” i raczyć widzów wątpliwej jakości gumowymi potworami czy cyfrowymi smokami. W zamian nie pokazuje nic, no, prawie nic. Wszystko, co w tym filmie ważne, rozgrywa się albo w mroku, albo poza kadrem – to właśnie tam grasują fantastyczne potwory, na które poluje główny bohater.
Downey nie mówi niczego o pokazywanym świecie, ani o swoim bohaterze. Jest bardzo oszczędny w podawaniu jakichkolwiek informacji. Co przekłada się na klimat tajemniczości, ale nie odbija się na zrozumiałości. Miejsce akcji to klasyczna przestrzeń fantasy, zaludniona przez stwory i wojujących z nimi wojowników. Jednym z nich jest główny bohater – wielki jak dąb mężczyzna, który ma w życiu jeden cel: pomścić córkę, która stała się ofiarą jednego z potworów. Od tego momentu obserwujemy go tylko podczas przygotowań do kolejnych polowań, niemal w ogóle nie opuszczamy więc jego chaty.
Jest w tym coś ze slow cinema – skupienie na banalnej codzienności, rutynowo powtarzanych czynnościach, bardziej na byciu niż na działaniu. Życie mężczyzny toczy się w rytmie dźwięku trąb, dobiegających z pobliskiego zamku – ostrzegają one przed zbliżającymi się potworami. Dla mężczyzny to sygnał, by udać się na łowy. W tym momencie chwyta za kołek, który przybija do ściany. Gdy wróci do chaty, nabije na niego kolejną głowę potwora.
Downey nie piętrzy atrakcji, nie pokazuje nam starć ze stworami, nie podbija dramaturgii. Ekran spowija mrokiem, znieruchomieniem i ciszą – w filmie niemal w ogóle nie ma dialogów, bohater jest bowiem samotnikiem i nie ma skłonności do mówienia do siebie. To tworzy atmosferę powagi i wyczekiwania – na pojawienie się potwora, którego zgładzenie dopełni zemsty. Z napięciem twórca czeka więc niemal do samego końca, a gdy się ono pojawi, to wraz z towarzystwem bardzo zaskakującego zwrotu akcji.
„Łowca głów” podchodzi do gatunku fantasy bardzo nieortodoksyjnie – ignorują to, co zazwyczaj stanowi jego sedno, czyli epickie pojedynki, kreatywnie przestawione poczwary, bogatą scenografię. Oczyszcza swój film z tego wszystkiego, dając możliwość obcowania z bohaterem wraz z całą jego materialnością, trudami codzienności i zwykłością. Czasami osuwa się w estetykę rodem z teledysków zespołów power metalowych, niebezpiecznie igra z groteską, ale jest tego świadom, więc balansuje bardzo sprawnie, zarówno nie osuwając się w śmieszność, jak i dając nam kampową przyjemność. Film Downeya to minimalistyczne fantasy, które otwiera ten gatunek na zupełnie nowe możliwości.
Komentarze (0)