Film Jona Wattsa to idealny letni blockbuster. I to nie tylko dlatego, że zapewnia lekką, bezpretensjonalną rozrywkę w sam raz na wakacje. Jest idealny, bo jednocześnie potrafi znakomicie wykorzystać schemat filmu wakacyjnego, wpasowując go w komediową konwencję filmów o Spider-Manie, które bardzo mocno nawiązują do gatunku coming-of-age i High School Movies. Ale już prawdziwym małym arcydziełem jest to, jak udało się twórcom wykorzystać kategorię wakacji, by w końcu dać odpocząć Avengersom po długich i męczących przeprawach znanych z „Avengers. Koniec gry”.
„Spider-Man. Daleko od domu” ma w sobie wszystko to, co tak dobrze sprawdziło się w „Homecoming” – luz, humor, dystans do konwencji i świetnego Toma Hollanda. A do tego dołożono jeszcze bardzo wiele nawiązań do marvelowskiego uniwersum, które boryka się ze swoimi problemami po wydarzeniach z ostatniej części „Avengersów”. Świetnie wpasowano do świata Spider-Mana „pstryknięcie” i powrót tych, którzy wcześniej zniknęli. Nie obyło się również bez wspominania poległych superbohaterów. Nie będzie niespodzianką, jeśli powiem, że najwięcej czasu antenowego otrzymał Iron-Man, którego nieobecność i pozostawiona spuścizna ma zasadniczy wpływ na fabułę.
Wiele mówiło się, że to będzie pierwsza część nowego rozdania w marvelowskim uniwersum. Twórcy jednak zamiast patrzeć naprzód, woleli jeszcze trochę powspominać i na dobre rozliczyć się z przeszłością. Fabuła również nie otwiera za wiele nowych dróg, a główny wątek zawiązuje się i zamyka w ramach zamkniętej całości jednego filmu. Wszystko, co ma tam miejsce, dzieje się trochę przypadkiem – wręcz z winy i naiwności samego Petera Parkera. Przez to fabuła sprawia wrażenie trochę pretekstowej, napisanej po to, by dać na wstrzymanie, utrzymać naszą uwagę do momentu aż w końcu Avengersi nabiorą sił, a na Ziemi pojawi się jakieś prawdziwe zagrożenie.
To nie znaczy, że opowiedziana historia jest nieciekawa. Wręcz przeciwnie. Świetnie wpasowała się w klimat tegorocznego, wyjątkowo upalnego lata, gdy tak wiele mówi się o rekordach ciepła i wariactwach pogodowych. Film rozpoczyna się atakiem na Ziemię Żywiołaków. Genialnym posunięciem jest już choćby umieszczenie pojedynku z żywiołem wody w Wenecji, do której udaje się z wycieczką szkolną Peter Parker. Obrazy zalanych uliczek włoskiego miasta są niemal kopią tego, co niekiedy można zobaczyć w serwisach informacyjnych. To sławne miasto tonie, a jednym z winnych jest globalne ocieplenie i podnoszący się poziom wody. Walkę z żywiołami można uznać za metaforę pojedynku z globalnym ociepleniem i buntującą się przyrodą.
Ale głównym przeciwnikiem Spider-Mana jest w tej części Mysterio – tajemniczy, dwulicowy mężczyzna, który pragnie zostać nowym Iron-Manem. Jego „supermocami” jest umiejętność kreowania iluzji za pomocą technologii, co dało twórcom sposobność do tworzenia znakomitych wizualizacji. „Spider-Man. Daleko od domu” ma jedną wybitną sekwencję, którą z powodzeniem można porównać do tego, co wizualnie działo się w znakomitym animowanym „Spider-Man. Uniwersum”.
W filmie Wattsa wszyscy są na wakacjach – Spider-Man, Nick Fury, Avengersi i najwyraźniej również poważni bad assi. I bardzo dobrze, bo każdy zasługuje na wypoczynek, nawet superbohaterowie, a tym lepiej, jeżeli podczas wakacji zapewnia nam się aż tyle atrakcji. „Spider-Man. Daleko od domu” z pewnością nie namiesza w uniwersum Marvela – ale nawet nie ma takich ambicji. Jest raczej interludium, chwilą wytchnienia w oczekiwaniu na ponowne zawiązanie poważniejszej akcji.
Ocena: 7/10
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze (0)