Animator 2018 – Konkurs główny: Wspólnota lęków

„Jeśli chcesz być sam, albo nie masz nikogo, bądź nikt z Tobą nie chce być, zostań w naszym hotelu…” śpiewają trzy smutne, wychudzone ryby na początku filmu „The Burden” Lindrotha von Bahra. Choć ta krótka animacja niepozbawiona jest zaskakująco absurdalnego humoru, emanuje przede wszystkim skrajną rozpaczą, wywołaną podskórnie przeczuwaną katastrofą, która niechybnie nadciąga. Ten film być może najlepiej wyraził to, o czym opowiadało wiele pozycji w tegorocznym konkursie festiwalu Animator: równoczesną potrzebę dokonania radykalnej zmiany, której nadejście napawa lękiem niepewności.

Po rybach pojawiają się stepujące w fast foodzie myszy, śpiewające małpy, pracujące w call center i pies śniący dziwaczny sen, rozgrywający się w supermarkecie. Wszystkie te mini scenki składają się w opowieść o smutku, samotności i pustce świata, w którym miarą sukcesu jest wciśnięcie klientowi zupełnie niepotrzebnego ubezpieczenia. Von Bahr zręcznie operując konwencją musicalu i grobowym humorem, potrafił dotknąć tego, co być może najbardziej boli współczesne, zachodnie społeczeństwa – kumulującego się, narastającego poczucia bezcelowości, niechybnie zwiastującego nadchodzący przełom, który niekoniecznie musi przynieść zmianę na lepsze.

„The Burden”, reż. Lindroth von Bahr

„The Burden” ulokowało się wśród silnej reprezentacji filmów o mocnym wydźwięku krytycznym. Choć ten śpiewający zwierzyniec nikogo nie oskarżał wprost, celnie punktował bolączki współczesności. Inne animacje nie miały jednak problemów z otwartym wskazywaniem celów swojego ataku. Równie ostro i równie oryginalnie punktował przeciwników film „(Fool time) JOB” Gillesa Cuveliera. Czuć w nim inspiracje „Lobsterem” Yorgosa Lanthimosa, choć Francuz może się pochwalić znacznie głębszymi pokładami mrocznego surrealizmu. Jego zwierzęcopodobny bohater znalazł nową pracę. Dość osobliwą. Codziennie przyjeżdża do pobliskiego rezerwatu, rozbiera się do naga, podobnie jak jego współpracownicy, i udaje… leśne zwierzęta. Z początku wstydzi się swojej nagości i unika kontaktu z ludźmi, ale z czasem zaczyna pasować mu zwierzęca wolność, zmiennokształtność i adoracja zwiedzających. No i całkiem niezła pensja. Wszystko zmieni się, gdy do lasu wchodzą myśliwi. Cuvelier znalazł niezwykle oryginalny sposób, by z zupełnie nowej perspektywy podjąć kwestię praw zwierząt. By dodatkowo podkreślić ich dramat, stworzył postać, która okazała się płynnie łączyć świat ludzki i zwierzęcy. W ten sposób potrafił wskazać na być może dotąd nierozpoznane aspekty rzezi naszych „braci mniejszych”.

Jeśli już mowa o łączeniu ludzkiego i zwierzęcego, to koniecznie trzeba wspomnieć o kolejnym znakomitym tytule – tym razem trzymającym się z daleka od interwencyjności czy polityki. Mam na myśli zaskakujące prostotą, a zarazem wyrafinowaniem i filozoficzną głębią „Nothing Happens” Uriego i Michelle Kranotów. Na mroźnych przedmieściach zlatują się ptaki i podobni im ludzie. Zbijają się w grupę niczym stado kruków, łypiąc swoimi ptasimi oczami. Schodzą się i patrzą – na nas, tak samo jak my na nich. I nic się nie dzieje – jak zresztą głosi tytuł. Choć to przecież nieprawda. Temu zebraniu po nic towarzyszy przecież ogromne napięcie i oczekiwanie – na coś. Na coś, co nadchodzi i wstrząsa zebranymi. Nawet dwójka muzyków jeszcze spuentuję tę scenę rzewną melodią. Widowisko się skończyło, ludzie się rozeszli, ptaki odfrunęły. Tylko my, widzowie, stoimy i wpatrujemy się w pustkę mroźnej przestrzeni. To stało się, czy się nie stało? A jeśli się stało, to co się stało? Anonimowy tłum gapiów, który zszedł się niczym na zawołanie, wie znacznie więcej niż my. „Nothing Happens” ma siłę oddziaływania dzieł Becketta, ale może jeszcze więcej wspólnego ma z wspomnianym już „The Burden”. Przeszywa je bowiem ten sam, nienazwany lęk.

„Nothing Happens”, reż. Uri i Michelle Kranot

Podobny niepokój chciał ponownie wywołać Don Hertzfeldt w „World of Tomorrow Episode 2”, ale niestety nie udało mu się powtórzyć sukcesu pierwszej części – co okazało się największym rozczarowaniem tegorocznego konkursu. Autor chciał osiągnąć go jak najniższym kosztem, więc wykazał się minimalną oryginalnością. Ponownie mamy do czynienia z małą Emily Prime i jej klonami z przyszłości. Tym razem Hertzfeld koncentruje się jedynie na tematyce wspomnień, w których bohaterki dosłownie się gubią. Nie ma jednak tym razem tego samego, wyśrubowanego, poziomu humoru, który jednak nie jest w stanie zrównoważyć odczuwaną rozpacz.

Film Hertzfelda był największym, ale nie jedynym rozczarowaniem. Drugim był z pewnością niski poziom zawsze świetnie reprezentowanej polskiej kinematografii. Na dziewięć filmów zaledwie dwa odznaczały się na tle konkurencji. O obu zresztą pisałem już przy okazji relacjonowania innych festiwali. Mam na myśli wybitne „III” Marty Pajek i niezłe „O matko” Pauliny Ziółkowskiej. O reszcie wiele dobrego powiedzieć nie można, nawet nie dlatego, że wypadły znacznie słabiej niż inne filmy, ale właśnie z tego powodu, że utopiły się w morzu przeciętności. Oryginalnością konceptu z pewnością wyróżniał się „Colaholik” Marcina Podolca – autobiograficzny animowany dokument o zmaganiach reżysera z nietypowym uzależnieniem od Coca-Coli – jednak potencjał filmu rozmył się gdzieś w nieskładnie opowiadanej historii, nietrafionych rozwiązaniach wizualnych i najzwyklejszej banalności.

„Seder-Masochism”, reż. Nina Paley

Jeżeli chcieć pokusić się o wskazanie jednej globalnej zmiany, jakiej domagali się twórcy konkursowej animacji, to na pierwszy plan wysuwała się potrzeba konfrontacji z Kościołem, albo szerzej – ograniczającymi, piętnującymi i wojującymi światopoglądami. Najostrzejszy w swojej krytyce był bez wątpienia ShihChieh Chiu w swoim „Fundamental” – opowieści o młodym chłopcu, zamkniętym w klatce wypaczonego i wypaczającego, radykalnego katolicyzmu. Skrajnie konserwatywny światopogląd rodziców bohatera zamienił go w zakompleksionego i nieufnego nastolatka na granicy choroby psychicznej. Znakomitą i równie ciętą polemiką z religią wytworzoną przez białych mężczyzn był pełnometrażowy „Seder-Masochism” Niny Paley, w którym chyba raz na zawsze rozprawiła się z pokutującą u niej w rodzinie tradycją żydowską. Jej animacja jest jedyną w swoim rodzaju musicalową adaptacją Księgi Wyjścia, w której w rolę Boga wciela się ojciec animatorki, a jedynymi pozytywnymi bohaterkami są zwalczane przez Żydów pogańskie boginie płodności. „Seder-Masochizm” nie jest bowiem w założeniu satyrą na Judaizm, a raczej druzgocąco celną krytyką męskocentrycznej religii opartej na przemocy i dominacji. Kuszącą alternatywą wydaje się powrót do pierwotnego matriarchatu.

Ale nie mniejszą dawkę dowcipu potrafił zaserwować Riho Unt w „Mary and 7 dwarfs”, czyli nietypowej wariacji na temat znanej bajki, w której główną rolę odgrywa pewna szalona zakonnica. Estoński twórca odwołując się do znanych schematów, konfrontuje katolickie oddanie Bogu z instynktem macierzyńskim. Unt staje po stronie tłumionych pragnień, które uwolnione muszą doprowadzić do katastrofy – ta jednak może przynieść niespodziewane uwolnienie. O podobnym pragnieniu wyzwolenia opowiada pełnometrażowe „Teheran tabu”, jednak już całkiem na poważnie. Ali Soozandeh wprost i bez ogródek komentuje niezwykle trudną sytuację kobiet w Iranie. Korzystając z techniki rotoskopowej, niezwykle blisko trzyma się realizmu. Opowiada o tym, co najbardziej niewygodne dla tamtejszej władzy – seksualnym podziemiu, narkotykach, zdradach, łapówkarstwie i tym wszystkim, co paradoksalnie generuje moralnie restrykcyjne prawo.

„Teheran Tabu”, reż. Ali Soozandeh

Najważniejszą cechą konkursu Animatora od zawsze była różnorodność. Nie inaczej było w tym roku. Można było bowiem obejrzeć między innymi krótkie filozoficzne science-fiction („Hyperion Cantas – A Scholar’s Tale”), różnorakie zabawy formą („Kwadratura koła”, „Between the Lines”), animacje nawiązujące do historii kina („Sinking of the Truth”, „Edge of Alchemy”, „Lotte that Silhouette Girl”), a nawet epickie, pięknie malarskie adaptacje epopei narodowych (ukraińskie „Prychynna: The Story of Love”), ale nie może być przypadku w tym, że trzy najlepsze filmy (oprócz znakomitych „III”, o którym pisałem przy innej okazji) posiada bardzo podobny klimat wyczekiwania na jakąś fundamentalną, mentalną zmianę całych społeczeństw. Ta jednomyślność może niepokoić, ale niewątpliwym powodem do radości może być to, że te podskórnie wyczuwane lęki przekładają się na tak niezwykle satysfakcjonującą kreatywność.