Recenzja – „Spider-Man: Uniwersum”: Z innego wymiaru

Jeśli ktoś miał jeszcze wątpliwości, to po tym roku wie już na pewno: nie ma obecnie w kinie popularnym ważniejszego zjawisko niż filmy superbohaterskie. To właśnie one stają się odbiciem najważniejszych zmian w kulturze, proponują nowe formy narracji oraz serwują najbardziej spektakularne i dochodowe blockbustery. Wiedzieliśmy to już po seansach „Czarnej Pantery” i „Avengers: Wojna światów”, ale niespodziewanie największy przełom przyniósł film, który wydawał się znajdować gdzieś na peryferiach głównego nurtu marvelowskiego uniwersum: wybitny animowany „Spider-Man: Uniwersum” Boba Persichettiego, Petera Ramseya i Rodneya Rothmana.

Tegoroczny oscarowy faworyt w dziedzinie animacji ma w sobie wszystko to, co najlepsze we wspomnianych już filmach, a do tego znacznie chętniej sięga po autoironię, humor i dalekie od standardów scenariuszowe rozwiązania. Dotyka niezwykle aktualnych problemów społecznych, poszerza grono (super)bohaterów o reprezentantów kolejnych grup etnicznych i kulturowych, serwuje samoświadomą rozrywkę na najwyższym poziomie, a proponując nową formę narracji, wchodzi w dialog ze spidermanowym dorobkiem. A do tego wręcz oszołamia wizualnie. Właśnie tak wyobrażałem sobie kino komiksowe – przekładające rozwiązania graficzne i typograficzne na język filmu. Było to możliwe jedynie w kinie animowanym. „Spider-Man…” udowodnił, że jest to idealne medium dla tego typu historii.

Film opowiada o tym jedynym, prawdziwym Spider-Manie, czyli oczywiście Milesie Moralesie, który na co dzień jest uczniem szkoły na Brooklynie. W tej historii znalazło się jeszcze miejsca dla kilku innych „jedynych i prawdziwych” Spider-Manów: Petera B. Parkera, Peni Parker, Petera Porka, Spider-Mana Noir czy Gwen Stacy. Scenarzyści postawili bowiem dobrze znaną historię Człowieka-Pająka na głowie, a raczej ekstremalnie ją poszerzyli o nowych bohaterów, światy, a nawet całe uniwersa. No bo przecież dlaczego mielibyśmy zakładać, że istnieje tylko jeden radioaktywny pająk, który ukąsił tylko jednego nastolatka. Poza tym – pamiętajmy o Einsteinie i jego teorii względności, zakładającej istnienie wielu światów równoległych. A każdy z nich zasługuje przecież na swoją wersję Człowieka-Pająka – nie ważne, czy będzie on czarnobiałym pogromcą Nazistów z czasów międzywojnia, dziewczynką wyciągniętą wprost z japońskiego anime czy… animowaną świnką.

Za całym pomysłem na film stoi bardzo aktualna i ważna, równościowa idea: każdy z nas, bez względu na płeć, kolor skóry, pochodzenie czy status społeczny, może być (super)bohaterem, czyli po prostu czynić dobro. „Spider-Man…” znacznie ciekawiej, sprawniej i zabawniej niesie więc tą samą myśl, co „Wonder Woman” i „Czarna Pantera”. Nie ogranicza się jednak do tylko jednego wymiaru, ale od razu burzy wszystkie możliwe społeczno-kulturowe mury. By tego dokonać, znalazł niezwykle ryzykowny, ale znakomity fabularny sposób. Film zaczyna się jak alternatywna wersja dobrze znanej historii Spider-Mana, w której zamiast białego nastolatka z Queens, występuje chłopak z Brooklynu o ciemnej karnacji, którego rodzicami jest Meksykanka i Afroamerykanin. Szybko historia zostaje obdarzona zupełnie zaskakującymi, dosłownymi, wymiarami. Peter Parker ginie z rąk Kingpina, który chce doprowadzić do kolizji równoległych wymiarów. Podczas eksperymentów z maszyną przypominającą wielki zderzacz hadronów do naszego świata przedostają się Spider-Mani z innych światów, którzy jednoczą siły, by przeciwstawić się złoczyńcy.

Nie tylko pomysłowość fabuły, idąca w parze z myślą przewodnią, stanowi o sile tej animacji. Chyba jeszcze ciekawsza okazała się autoironiczna samoświadomość scenariusza, który nie musi burzyć, jak „Deadpool”, czwartej ściany, by operować genialnym humorem, bawiącym nawiązaniami do konwencji, historii komiksu i marvelowskiego dorobku. Ale bez wątpienia najjaśniejszym elementem filmu jest jego strona wizualna, która znalazła sposób na przeniesienie charakterystycznych dla komiksu rozwiązań na grunt kina. Twórcy nie bali się korzystać z typografii, dymków, dzielenia ekranu, stopklatek i niezwykle daleko posuniętej umowności. W jedną chwilę bez problemu przechodzą od realistycznej, disnejowskiej wręcz kreski, do totalnej abstrakcji – a wszystko to za każdym razem uzasadnione jest fabularnie i niesie ważne dla opowieści znaczenia. Dzięki temu na naszych oczach rodził się zupełnie nowa post-pop-artowa estetyka, łącząca charakterystyczne komiksowe desenie, kreskówkową umowność, hip-hopową zadziorność, psychodeliczną abstrakcję, technologiczne glitche z rollercoasterowym ruchem kamery. Całość zachwyca złożonością, która sprawdza się jako spójny, przemyślany, oryginalny konsekwentnie prowadzony wizualny koncept. Właśnie w ten sposób wyznacza się nowe standardy w sztuce filmowej!

„Spider-Man: Uniwersum” jest prawdziwym przełomem: operuje zupełnie nową estetyką, wchodzi w bardzo nieoczywisty dialog z komiksową klasyką, otwiera wyjątkowo ciekawe drogi dla superbohaterskich narracji i sprawnie, a przy tym nienachlanie, przemyca niezwykle ważne społeczne treści. Ponadto jest zwyczajnie energetyczną bombą, zachwycającą dynamiką, kolorami, muzyką, humorem i dystansem. Wygląda, jakby trafił do naszego świata z jakiegoś zupełnie innego, lepszego wymiaru.

Ocena: 8/10