American Film Festival #3 – Bracia i siostry

W jaki sposób wybrać życiową drogę? Czy wolność jest ważniejsza od rodziny? Gdzie przebiega granica między poezją a realnością? I na czym polega prawdziwa miłość między rodzeństwem? Nad odpowiedziami na te pytania zastanawiali się twórcy filmów trzeciego dnia American Film Festival. Jak widać, dominującym tematem okazały się trudy życia rodzinnego, a przede wszystkim wyjątkowo skomplikowane relacje między braćmi i siostrami.

Pan Roosevelt, reż. Noel Wells

Na naszych oczach rodzi się nowa gwiazda! Przywitajcie w gronie świetnie zapowiadających się filmowców, aktorów, komików i scenarzystów – Noel Wells! Tak właśnie! Ta młoda kobieta sama napisała, wyreżyserowała, zagrała, a nawet wyprodukowała swój filmowy debiut, znakomitego „Pana Roosevelta”. Już za tę wielozadaniowość należą się jej brawa, a jeszcze większe, że w każdej z tych ról jest naprawdę bardzo dobra. Jej film to dająca do myślenia komedia, będąca swego rodzaju manifestem normalcore’u, a raczej anty-core’u. Bohaterka, niewiedząca co zrobić z własnym życiem Emily, po latach powraca do rodzinnego Austin, by pożegnać swojego ukochanego kota, który właśnie odszedł do kociego nieba. Spotyka byłego chłopaka i jego absolutnie nieznośnie perfekcyjną nową dziewczynę – Celeste. Narastające napięcie między bohaterami zwiastuje katastrofę, która ostatecznie nadchodzi.

Całość utrzymana jest w bardzo lekkiej, komediowej formie. Wells – tak jak grana przez nią bohaterka – jest niezwykle dowcipną i utalentowaną komiczką. Potrafi punktować ludzkie przywary, jest świetnym obserwatorem – zarówno życia społecznego, jak i tajników człowieczej psychologii. Dobrze przy tym wie, że krytykując innych, trzeba przede wszystkim potrafić spojrzeć z dystansem na samego siebie. Rzucając dowcipami jak z rękawa, ani na moment się nie zapomina i wciąż ma na oku nadrzędny cel, czyli sproblematyzowanie życia dzisiejszych trzydziestolatków, którzy nie wiedzą, co robić ze swoim życiem, a każda z potencjalnych opcji wydaje się najgorsza. Emily odrzuca wymuskany, idealny niczym zdjęcia z Instagrama, styl życia Celeste, ale również nie do końca odpowiada jej nieustannie beztroskie życie z dnia na dzień, reprezentowane przez poznaną kelnerkę. Ale przy tym, ostatecznie, dostrzega w każdej z tych życiowych dróg autentyzm. Sama chciałaby stabilizacji, ale przy okazji nie potrafi zrezygnować ze swoich marzeń. Odrzuca więc wszelkie narzucane przez napotkane osoby wzory życiowe, by żyć w zgodzie z samym sobą – tylko, co to tak naprawdę znaczy? I czy to na pewno da nam szczęście? Wells stara się odpowiedzieć na to pytanie, ale już na wstępie wie, że żadnych gotowych rozwiązań nie będzie w stanie dać – co trzeba zapisać jej na plus. Ani przez chwilę nie pozuje na życiowego coacha, bo sama nie ma pojęcia, co zrobić z życiem swojej bohaterki. Co nie oznacza, że stawia na chaos, „jakośtobędzizm” i naiwne, nieustające YOLO. Wręcz przeciwnie – odrzuca skrajności i karze Emily dojrzeć. Wymaga od niej, by wybrała jakąś pośrednią drogę – swoją własną, przyjazną, przytulną i miluśką jak futro ulubionego zwierzaka.

Ocena: 7/10

Elian, reż. Tim Golden, Ross McDonnell

Porządna dokumentalna robota, która ma na celu rzetelne zrelacjonowanie wydarzeń, które emocjonowały całe Stany niespełna dwadzieścia lat temu. Dokumentaliści odświeżyli sprawę Eliana Gonzalesa, czyli małego Kubańczyka, wyłowionego z wody u wybrzeży Miami. Jego matka zginęła, próbując przedostać się do USA. Po uratowaniu, chłopiec trafił pod opiekę kuzynostwa, mieszkającego na Florydzie. Jednak jego powrotu na Kubę niespodziewanie zaczął żądać jego ojciec, który nic nie wiedział o próbach ucieczki jego byłej żony. Sprawa utknęła w martwym punkcie, bo losami Eliana zaczęły się interesować nie tylko media i rozdzielone rodziny, ale również politycy. Obie strony sporu chciały wykorzystać chłopca do celów propagandowych, na czym oczywiście najbardziej cierpiało dziecko. Filmowcy dotarli do bohaterów tamtych wydarzeń, prosząc o ponowne opowiedzenie przejmującej historii. Film został nasycony emocjonalnością, ale również bardzo szczegółowymi opisami procedur sądowych oraz prawniczych i politycznych starć obu stron. W ten sposób otrzymaliśmy bardzo złożony obraz przywołanych wydarzeń, który równoważy racje zaangażowanych osób – szczególnie bliskich Eliana. Film kończy się jednak w najciekawszym momencie i najmniej miejsca poświęca czasowi, kiedy wiadomości o życiu chłopca przestały przedostawać się do światowych mediów. A to właśnie ten okres jest najbardziej interesujący, bo widzowie nie mieli do tej pory możliwości jego poznania. Niestety wiemy tylko tyle, że Elian zamienił się w lojalnego i oddanego obywatela Kuby, całkowicie szczerze opłakującego śmierć swojego przyjaciela – Fidela Castro. Jak ta historia się zakończy? Tego jeszcze nie wiadomo. Znamienne są słowa samego, dorosłego już, Eliana, iż najciekawsza część jego życia dopiero się rozpoczyna. Można więc liczyć, że sequel tego dokumentu, nakręcony za kolejne dwadzieścia lat, będzie ciekawszy.

Ocena: 5/10

Maya Dardel, reż. Zachary Cotler, Magdalena Zyzak

W pierwszej scenie, podczas rozmowy telefonicznej z radiowym dziennikarzem, poważana poetka w średnim wieku oznajmia, że postanowiła odebrać sobie życie i nikt nie jest w stanie wpłynąć na jej decyzję. Równocześnie ogłasza, że otwiera casting na osobę – mężczyznę, bo nie ceni literatury kobiecej – która przejmie jej dziedzictwo, prawa autorskie i cały dobytek. Do jej wystawnego domu, mieszczącego się gdzieś w Krzemowej Dolinie, zaczynają napływać kolejni kandydaci, których poddaje różnorakim testom. Ważnym elementem eliminacji jest również świadczenie pisarce usług seksualnych. Jeśli ktoś nie ma talentu pisarskiego, jest nadmiernie egzaltowany, przemądrzały, czy przeciwnie – brak mu pewności siebie, a na dodatek słabo spisał się zadowalając kobietę – nie ma szans na spadek. Do ścisłego finału awansuje zaledwie dwóch młodych mężczyzn.

Koncept na papierze brzmi ekscytująco. Mógłby stanowić punkt wyjścia dla gęstego, erotycznego thrillera – to jednak całkowicie innego rodzaju film. Skoncentrowany na słowie, piętrzeniu sensów, komplikowaniu relacji psychologicznych między bohaterami – jedyne czego brakuje, to budowanego napięcia. Tego nie ma, bowiem celowo zostało zastąpione tężejącą aurą poetyckości. Wszystko, co skrywa w sobie potencjał gatunkowy, zostało zaprzepaszczone – prawdopodobnie całkowicie celowo. Autorzy mieli inny plan, niźli konstruowanie gry ku uciesze wciągających się w fabułę widzów. Oboje wywodzą się ze świata literackiego, ich materią było do tej pory słowo – poetyckie i prozatorskie. I na każdym kroku daje się to odczuć. Bardziej zależy im na konstruowaniu sugestywnej metafory, niż opowiadaniu składnej i realistycznej fabuły. Bohaterowie są raczej symbolami, które mają być poetyckimi figurami, oddającymi złożone relacje między autorem, naśladowcą i czytelnikiem.

Z łatwością można poddać się poetyckiej, wyrafinowanej i budowanej z dobrym smakiem atmosferze intelektualnego wyzwania. Film przypomina bardziej erudycyjny wiersz, niż dzieło audiowizualne. Prowokuje, momentami drażni, ale nie pozostawia obojętnym. Jednak równocześnie cierpi na to, co sama bohaterka nazwała „nadmiernym uwielbieniem własnej wielopoziomowości” tworzonych metafor. Zwyczajnie popada momentami w pretensjonalność – w tych momentach poetyckość pryska, a zastępuje ją znużenie i banał.

Ocena: 5/10

Good Time, reż. Ben Safdie, Joshua Safdie

Film braci Safdie jest intensywnym i przytłaczającym doświadczeniem, niczym bycie porwanym przez lawinę śnieżną. Film rozpoczyna się mocnym uderzeniem, które wywołuje ciąg kolejnych, coraz bardziej zgubnych w skutkach wydarzeń. Każda decyzja głównego bohatera pogrąża go w beznadziei – dokładnie tak samo jak człowieka wciągniętego pod zwał śniegu.

„Good Time” jest bardzo nietypową wariacją na temat kina sensacyjnego. Właściwie ma wszystko, co posiadają klasyczne filmy o policjantach i złodziejach, tylko odwraca perspektywę. Tym razem czujnym okiem kamery towarzyszy i śledzi każdy ruch mężczyzny, który razem z cierpiącym na problemy psychiczne bratem napada na bank. Kolejne sceny są już tylko konsekwencją tego czynu – ucieczka, areszt, zbieranie funduszy na kaucję, próba odbicia itd. W warstwie fabularnej film nie wyróżnia się niczym oryginalnym – ot, kolejna opowieść o uciekających i kombinujących przestępcach. Cała wartość filmu braci Safdie tkwi w sposobie ujęcia tematu i stosunku do kina gatunków.

Kamera nieustannie znajduje się niezwykle blisko twarzy bohaterów – przede wszystkim postaci granej przez Roberta Pattinsona, znakomitego i całkowicie odmienionego dla tej roli. Dzięki temu film nabiera intensywności, bo skupia się na niezwykle mocnych uczuciach i emocjach Conniego, który stara się zrobić wszystko, by ratować złapanego przez policję brata. Ekspresyjne aktorstwo, świetna praca kamery, intensywna akcja, poczucie nieustającego pościgu, sposób prowadzenia narracji, inscenizowanie scen, oszczędne, ale niezwykle celne dialogi – to wszystko składa się na wyjątkowo mocne, kinematograficzne doświadczenie, które dodatkowo jest wzmocnione przez brudno-neonową kolorystykę oraz znakomitą, pulsującą, głośną, przytłaczającą elektroniczną muzykę Oneohtrix Point Never.

Ale „Good Time” to przede wszystkim film o braterstwie i sile rodzinnych więzi. Niektórzy mogliby zarzucić braciom Safdie, że nakręcili pustą, warsztatową popisówkę. Jednak pod tą znakomitą robotą filmową i wyjątkowym wyczuciem gatunku skrywa się bardzo niejednoznaczna, trudna do oceny opowieść o rodzinnej miłości. Niedorozwinięty umysłowo Nick jest przedstawiony jako ofiara swojego brata, ale równocześnie Conniego trudno posądzić o złe intencje – ich portrety, naszkicowane niezwykle celnie, choć zaledwie kilkoma kreskami, są bardzo złożone. Dzięki temu ta wariacja na temat filmu sensacyjnego nabrała psychologicznej głębi.

Ocena: 8/10

Barrakuda, reż. Jason Cortlund, Julia Halperin

Tak mógłby wyglądać amerykański remake polskiej „Wieży. Jasny dzień”, gdyby zamiast schematów zaczerpniętych z horroru, skorzystano by z rozwiązań znanych z thrillera. „Barrakuda” również jest bardzo nietypową opowieścią rodzinną, w której największą rolę ma do odegrania trudna do przeniknięcia tajemnica. Do Merle przyjeżdża Sinaloa i obwieszcza jej, że jest jej przyrodnią siostrą – choć nigdy wcześniej się nie widziały, a Merle nawet nie miała pojęcia o istnieniu dziewczyny. Ich wspólnym ojcem rzekomo miał być popularny muzyk, ale również alkoholik, bawidamek i utracjusz, który ponoć dorobił się potomstwa podczas jednej z tras koncertowych po Wielkiej Brytanii.

Historia opowiadana jest w taki sposób, by ciągle mieć wątpliwości, co do tożsamości i intencji nieco bezczelnej i bezpośredniej Sinaloi. Dziewczyna bez ogródek wpycha się do życia zachowującej rezerwę Merle. Z czasem jednak lody zostają przełamane, a starsza z sióstr akceptuje niespodziewane rodzeństwo i traktuje jak pełnoprawnego członka rodziny. To wciąż jednak nie wyjaśnia, jaki jest prawdziwy cel pojawienia się akurat w tym momencie młodziej dziewczyny w życiu Merle. Twórcy nieustannie podsuwają nowe tropy – że kłamstwo, że spadek, że zemsta, że sabotaż. Tym dywagacjom nieustannie towarzyszy podskórne napięcie, wywoływane częstymi aluzjami do zabójstw, patroszenia, zadawania ran i bólu. Jednak te niepokojące analogie za każdym razem odnoszą się do świata zwierząt – więc i natura w tej historii ma coś do powiedzenia. Podobnie zresztą jak w „Wieży. Jasny dzień” i podobnym do niej w wyrazie „Pokocie”. Relacje rodzinne, więzy krwi – to przecież czysta biologia, która znajduje się w polu świata natury.

„Barrakuda” jest więc znakomitą wariacją na temat niepokojącego kina gatunkowego, a jednocześnie wciągającą, gęstą, niejednoznaczną opowieścią o tajemnicach, brudach i czarnych dziurach życia rodzinnego, ale także bardzo prozaicznych, codziennych lękach i uprzedzeniach. Choć nieustannie czuć w filmie narastające napięcie, pełno w nim melancholii, ciepła i pozytywnej energii, wywoływanych głównie za sprawą bardzo przekonujących ról Allison Tolman i Sophie Ried oraz wykonywanych przez tę drugą piosenek.

Ocena: 7/10