Festiwal Polskich Filmów Fabularnych #1 – Szatan, wyklęty i apokalipsa

Pierwszy dzień Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni został zdominowany przez filmy, które można już było obejrzeć w kinach – i to niekoniecznie te najlepsze – ale przyniósł również prawdziwą sensację! Jeszcze długo i głośno będzie się mówić o jednym z najoryginalniejszych debiutów ostatnich lat – filmie Jagody Szelc „Wieża. Jasny dzień”. Miejmy nadzieję, że jest to zapowiedź świetnego festiwalu, w którym w tym roku mają brylować właśnie debiutanci. Przeczytajcie jednak o wszystkich filmach, które zobaczyłem wczoraj – są wśród nich długo oczekiwane drugie dzieło Pawła Sali, nowy film Katarzyny Rosłaniec i kontrowersyjny „Wyklęty”.

Wyklęty, reż. Konrad Łęcki

Jeden z najbardziej kontrowersyjnych tytułów w konkursie głównym festiwalu w Gdyni. „Wyklęty” wpisuje się w coraz silniej zauważalny nurt w polskim kinie, opowiadający o żołnierzach podziemia niepodległościowego, walczącego po zakończeniu II wojny światowej z nową, komunistyczną władzą. Z polecenia „wierchuszki” mieli zostać wytropieni, zgładzeni i zapomniani – po prostu: wyklęci. Filmy te nie ukrywają swojej polityczności, jednoznacznie opowiadając się po stronach sporu na temat historycznych wydarzeń tamtego czasu – co odbija się na sposobie opowiadania i ideologicznym nieustatkowaniu. Niestety nie robi to dobrze filmowemu opowiadaniu, bowiem cierpi ono w konsekwencji na braku zniuansowania. Przez co zamiast dramatu otrzymujemy szkolną czytankę, napisaną w taki sposób, by przypadkiem nawet najmniej rozgarnięty uczeń wiedział, kto tu jest dobry, a kto zły. Po jednej stronie mamy więc niezłomnych, uczciwych, dzielnych i szlachetnych „Wyklętych”, po drugiej natomiast brutalnych, wulgarnych, sadystycznych i zwyczajnie głupich Ubeków. Reżyser w żadnym momencie nie ma zamiaru zaryzykować jakichkolwiek niedopowiedzeń, nie pozostawia widzom ani chwili na własny namysł czy zwątpienie. Nie żałuje mocnych, dosadnych, brutalnych scen, w których złapani partyzanci są torturowani przez pracowników aparatu władzy. Jakby tego było mało, bezwzględni oprawcy to zwykłe chamy, obdartusy, wulgarni, non-stop pijani i czerpiący sadystyczną przyjemność z zadawania bólu niewinnym idioci.

„Wyklętemu” bliżej do gatunku kina grozy, niż filmu wojennego. Operuje dosadnymi, krwistymi scenami, które układają się raczej w portret tytułowego bohatera, a nie w spójną historię – anonimowa postać staje się metaforą, wehikułem, dzięki któremu zostaje zwizualizowany ciężki los wszystkich „Wyklętych”, daleko mu natomiast do bycia postacią z krwi i kości. Realizatorzy bardziej skoncentrowali się na ociekającym krwią, pełnym brudu i błota obrazie niż fabule. Co ciekawe, film czerpie zarówno z gatunku gore – odczuwając perwersyjną przyjemność z podkreślania brutalności oprawców – jak również z horroru wampirycznego. Pojawiający się w jednej z pierwszych scen bohater, grany przez ubranego w kapelusz i długi płaszcz przeraźliwie bladego Janusza Chabiora, z miejsca przywodzi na myśl Drakulę – potwornego, pozbawionego serca krwiopijcę, wysysającego polski naród z tego, co najlepsze. Postać wampira świetnie pasuje do wykreowanego na ekranie świata, bowiem całość utrzymana jest w klimacie romantycznej niesamowitości, choć, co prawda, bliżej mu do etosu bogoojczyźnianego niźli fantastyki. Samotny, szlachetny bohater, błąkający się po lesie, nurza się w gęstej mgle, wchodzi na wierzchołki gór, i żyje „prawem wilka”. Choć tułaczy żywot jest wykańczający, to tysiąc razy lepszy niż to, co czeka ich w nowym ustroju. Twórcy nie mają wątpliwości – ci, którzy wyszli z lasu, to po prostu zdrajcy, zasługujący na najwyższy wymiar kary. W ten sposób twórcy nie tylko doprowadzili do romantyzacji „Wyklętych”, ale również podkreślili ich etyczną niezłomność.

Koniecznie trzeba też wspomnieć, że reżyser w żadnym momencie nie problematyzuje ukazywanej przemocy, choć bezwzględnością wykazują się zarówno reprezentanci oprawców, jak i ofiar. Ubecy bez wahania ucinają głowy, ręce, maltretują i torturują, by potem sfotografować się z trupami, ale bez zastanowienia mordują również „Wyklęci” – lecz ich przemoc zawsze zostaje usprawiedliwiona wyższą koniecznością, a nawet naznaczona gestem sprawiedliwości. W tym aspekcie upatruję największego zagrożenia płynącego z tego filmu – bo daje on przyzwolenie na zabijanie w imię ideologicznych racji, wystarczy jedynie wskazać „wroga narodu”.

Przy całej nieznośnej pewności co do własnych racji, którą emanują twórcy, film broni się wymiarem realizacyjnym – więcej tu realizmu i dosadności, niż prymitywnego bogoojczyźnianego patosu, choć twórcy nie mogli sobie odmówić kilku scen rozegranych na nieco wyższej nucie sentymentu. Z pewnością jest miejsce w polskiej kulturze na tego typu przedsięwzięcia, jednak póki co twórcy zamiast na poważnie dyskutować na podjęty temat, wolą stawiać spiżowe pomniki, dmąc przy tym w aktualną polityczną tubę. To nie są filmy, które faktycznie chcą zrekompensować bohaterów podziemia, bowiem ich głównym celem jest zbijanie kapitału na popularnym temacie i aktualnych nastrojach w społeczeństwie. Gdyby było inaczej, odrzucono by patos, dosadność, jednoznaczność i niezłomną pewność, a skupiono się na kontrowersjach, niejednoznacznościach i białych plamach. Ze względu na szacunek do tamtych ludzi, należałoby opowiadać o nich w mniej prostacki sposób – ich życie i świat, w którym funkcjonowali nie był czarno-biały i tak oczywisty, jak wydaje się to filmowcom. Podobnie zresztą, jak dzisiejsze spory polityczne, których nie da się podsumować w taki sposób, jak zrobili to twórcy „Wyklętego”. Historyczna fabuła otrzymała współczesną klamrę, w której odnosi się do dzisiejszych dyskusji na temat wydarzeń sprzed półwieku. Ów spór wydaje się oczywistym przedłużeniem konfliktu pomiędzy UB a podziemiem. Potomkowie akowców, doceniani dziś przez prezydenta nie bez powodu łudząco podobnego do Lecha Kaczyńskiego, zostali w prostacki sposób skonfrontowani ze stylizowaną na stereotypową feministkę posłankę, która mówi o potrzebie patrzenia w przyszłość, a nie przeszłość. Ta paralela, jednoznacznie zrównująca tych, którzy starają się problematyzować ówczesne wydarzenia z komunistycznymi oprawcami, jest zwyczajnie podła i zasługuje na równie jednoznaczne potępienie – po prostu kompromituje twórców, a także poddaje w wątpliwość etyczną stronę ich przedsięwzięcia.

Ocena: 4/10

Niewidzialne, reż. Paweł Sala

Paweł Sala jest autorem jednego z najciekawszych debiutów ostatnich lat – „Matki Teresy od Kotów”. Był to film przemyślany, z oryginalną konstrukcją, drastyczną fabułą, która wymykała się jednoznacznym interpretacjom, daleko mu było również do moralizowania. Szokował, ale trzymał się życia, wielowymiarowych bohaterów i psychologicznego prawdopodobieństwa. Oglądając jego drugi film można przecierać oczy ze zdumienia, bo wygląda to tak, jakby ten młody twórca nagle utracił to, czym zachwycał w swoim poprzednim filmie. „Niewidzialnemu” bliżej do teatru telewizji – tekst szeleści papierem, całość rozgrywa się niemal w jednej przestrzeni, a na scenie występuje jedynie czwórka głównych aktorów. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie to, że zastosowany zabieg kondensacji czasu, miejsca i osób zamiast potęgować emocje, rozrzedza je – sztuczność sytuacji, padających słów, bohaterów i miejsca kompletnie niszczy jakąkolwiek autentyczność, a przy tym dramatyzm. Sala ponownie próbuje szokować, podwyższa stawkę, anihiluje resztki nadziei, kreśli swój świat czarnym węglem, gdzieniegdzie jedynie zostawiając odrobinę miejsca na kpinę, ale te serwowane przez niego emocje kompletnie nie działają – raczej niezamierzenie śmieszą. „Niewidzialne” opowiada o trzech szwaczkach, starających się uwieść młodego krojczego. Każda z kobiet jest w innym wieku – jedna przypomina chłopakowi jego matkę, druga jest wiecznie napaloną kobietą w średnim wieku, a najmłodsza z nich skrycie się w nim podkochuje. Cała fabuła skupia się na wulgarnych, obrzydliwych, odpychających dialogach prowadzonych między tą czwórką bohaterów. Głównie gadają o „chujach”, „ruchaniu” i „cipach”, bo ton narzuca ta nieustannie niezaspokojona. Tej lingwistycznej brzydocie towarzyszy brud i obskurność kanciapy, gdzie przyszło im pracować za marne grosze, których i tak nie chce im płacić wciąż nieobecny szef. Daleko tej sytuacji do realizmu, ani nawet do filmowości – scenariusz Sali znacznie lepiej sprawdziłby się na deskach teatru, w kinie przedstawiona sytuacja zwyczajnie się nie sprawdza. Z tego względu nie jesteśmy w stanie przebić bariery wyobcowania, a tym samym w jakikolwiek sposób współodczuwać z zagubionymi i nieszczęśliwymi bohaterkami. Cała sytuacja zwyczajnie nie działa – a jeżeli nie działa na poziomie emocjonalnym, to nie ma prawa zadziałać w ogóle. Przedstawiona sytuacja – bo nawet nie fabuła – zbudowana jest bowiem na mocnych uczuciach, które targają zagubionymi w trudnej rzeczywistości bohaterkami. Jednak ich teatralnie przesadzone szamotanie na ekranie kieruje całość w stronę niezamierzonej groteski.

Ocena: 3/10

Szatan kazał tańczyć, reż. Katarzyna Rosłaniec

Film zaczyna się uwagą, że całość składa się z 54 dwuminutowych scenek, które można oglądać w dowolnej kolejności – i tak zawsze powstanie z tego ta sama historia. Trawestując tę myśl, można powiedzieć, że nieważne jakby go zmontowano i tak nie wyjdzie z tego dobry film. Punkt wyjścia jest nawet intrygujący. Oddaje ducha współczesnej, instagramowej kultury, w której liczy się to, co da się pokazać w czasie trwania jednego „snapa”. Rosłaniec przedstawiła więc wyciąg z życia jednej z młodych osób, którym bardziej zależy na tym, jak wypadną jej selfiaki na Insta, niż życie w tak zwanym realu. Problem z tym, że nie potrafiła wznieść się ponad największe banały, jakie można powiedzieć o współczesnej młodzieży. Rosłaniec w ogóle ma jakieś spaczone pojęcie o tym, co dzieje się w głowach nastolatków – tak było już w „Galeriankach”. Według niej wszyscy w tym wieku jedynie uprawiają seks, chodzą na imprezy, ćpają i piją. „Szatan kazał tańczyć” to kolejna wariacja na ten temat – najodważniejsza i najmocniejsza, ale chyba najbardziej żenująca i stereotypowa. Główna bohaterka jest młodą dziewczyną, która zrobiła wokół siebie trochę szumu skandalizującą powieścią. Wydaje się, że jej życie to ciąg imprez, kresek koksu, masturbacji i kompulsywnego seksu z wieloma partnerami. Obraz momentami ociera się o pornografię, Magdalena Berus częściej na ekranie występuje nago niż w ubraniu i nieustannie trzyma rękę w majtkach. A co z tego wynika? No właśnie: że świat bez wartości jest piekłem, bo prowadzi do zniewalających uzależnień, braku miłości i samotności. Odkrywcze, prawda? Na dodatek staroświeckie, konserwatywne, moralizujące, zakłamane i do cna przesiąknięte hipokryzją. No bo czerpie przyjemność z pokazywania roznegliżowanych ciał, ale upiera się, że robi to tylko, by przestrzegać, piętnować i ostrzegać! I w ogóle, to wstydźcie się, że to oglądacie! W ten sposób Rosłaniec nie tylko niczego nie odkrywa, ale stygmatyzuje seks – nie tylko ten kompulsywny, wyzbyty jakichkolwiek uczuć, ale na dobrą sprawę jakikolwiek. Reżyserka grozi paluszkiem, wskazuje i piętnuje, mówi, co jest ładne, a co „be” i każe trzymać rączki na kołdrze – bo jeżeli jej nie posłuchacie, to pewnikiem skończycie jak jej bohaterka, która, jak to zostało powiedziane w filmie, potrafi tylko produkować wokół siebie chaos.

Ocena: 3/10

Wieża. Jasny dzień, reż. Jagoda Szelc

Jeden z najoryginalniejszych i najlepszych debiutów ostatnich lat w polskim kinie! Jagoda Szelc udowodniła, że także w naszym kraju można robić filmy nieoczywiste, formalnie odważne i niejednoznaczne, a przy tym w pełni spełnione artystycznie. Choć „Wieża. Jasny dzień” chętnie sięga po gatunkowe tropy, to robi to w wyważony sposób, ani na moment nie wpychając opowiadanej historii w znane fabularne i narracyjne koleiny. Groza, którą kreuje Szelc na ekranie, bierze się z systematycznie i konsekwentnie kreowanej atmosfery – niedopowiedzeń, tajemnic, spojrzeń, drobnych gestów i słów. Nie idzie przy tym na skróty, to wcale nie tężejący mrok obrazu tworzy ten klimat – to film bardzo oszczędny wizualnie, wręcz zimny, być może dlatego przywodzi na myśl kino skandynawskie, momentami przypomina wręcz filmy oparte o założenia Dogmy. Wszystko zaczyna się banalnie, od rodzinnego spotkania na kilka dni przed Pierwszą Komunią córki gospodarzy. Ale każda kolejna scena wciąga widzów w krainę niesamowitości, w której nie występują fantastyczne stwory, lecz panuje dzikość ludzkich serc, z trudem tłumione emocje i przeczucie nadchodzącej katastrofy. Szelc znakomicie połączyła obyczajowe obserwacje ze wzmagającą się grozą, która emanuje zarówno z relacji rodzinnych, jak i okultystycznego klimatu. Zrównoważyła między nimi proporcje, by ani na moment żaden z dwóch składników nie zdominował całości. Dzięki temu opowiadana historia do samego końca pozostaje wiarygodna – choć dzieją się rzeczy, które trudno racjonalnie wytłumaczyć. Dzieje się tak nie tylko przez celność obserwacji, ale również formalne umiarkowanie. To niezwykle rzadkie w przypadku debiutantów, by ci nie zachłysnęli się swoim dobrym pomysłem i nie przedobrzyli. W tym przypadku każdy element jest na swoim miejscu – nie ma niepotrzebnej sceny, ani nawet zbędnego ujęcia.

Fabuła ma miejsce w niedalekiej, lecz nieokreślonej przyszłości, na chwilę przed apokalipsą, która nie ma być definitywnym końcem, lecz raczej nowym początkiem – odwróceniem panującego porządku. „Wieża. Jasny dzień” ma wiele wspólnego z „Pokotem” – podobną wrażliwość na to, co dzikie, uciemiężone i krzywdzone. Również wskazuje na naturę, jako ten element, który ma przynieść odrodzenie. Jest w tym jednak znacznie mniej dosłowna, za to bardziej wstrzemięźliwa – raczej sugerująca niż deklarująca. Film Szelc jest jak jego główna bohaterka – małomówny, oszczędny w gestach, tajemniczy i niepokojący. Ta młoda reżyserka nie tylko dała swoim filmem wybitną lekcję kreatywności i artystycznego kunsztu, ale również powiedziała coś niezwykle ważnego o polskiej rodzinie, społeczeństwie i głęboko skrywanych sekretach ludzkich serc, których wyjawienie mogłoby doprowadzić do końca świata jaki znamy. Po nim jednak nastąpiłoby odrodzenie, choć nikt nie wie, co byłoby potem.

Ocena: 8/10