Minęliśmy już półmetek festiwalu. Z wolna kształtują się listy faworytów obu konkursów, można również powoli wskazywać na najciekawsze wydarzenia całego festiwalu. Czwarty dzień imprezy przyniósł poważnych faworytów do miana odkryć 9. edycji Animatora, choć niekoniecznie w sekcjach konkursowych. Klasyka spotkała się z nowościami, a filmy rywalizujące o nagrody z pokazami specjalnymi. Które z nich wypadły najlepiej?
Nie zawsze najciekawsze filmy festiwalu można oglądać w sekcjach konkursowych – ta prawidłowość sprawdziła się również w przypadku Animatora. Oba filmy z konkursu animacji pełnometrażowych pokazywane wczorajszego dnia – „Manieggs: Zemsta twardziela” Zoltana Miklosy’ego i Attili Herko oraz „Na białej planecie” Bum-wook Hura – niekoniecznie zachwyciły, choć każdy z nich potrafił czymś zaintrygować.
„Manieggs” to typowy przedstawiciel tzw. revenge movies, czyli takiego kina, które swoją fabułę opiera na wątku zemsty. Jedynym odstępstwem od normy jest fakt, że głównymi bohaterami są szczególnie nieprzyjemne w obyciu jajka ugotowane na twardo. Węgierscy twórcy nie tylko eksploatowali ten popularny gatunek filmowy, lecz postanowili obudować go całą serią gagów. Reżyserom „Manieggs” udała się rzecz trudna – stworzyli komedię filmową opartą na jasnym schemacie gatunkowym, lecz nie wykpili przy tym samej konwencji. Potrafili jednocześnie wciągnąć w wielopiętrową intrygę i bawić ostrym humorem. O ile trudno odmówić twórcom rzemieślniczego warsztatu i umiejętności budowania fabuły, tak można grymasić na poziom dowcipów. „Manieggs” to rodzaj kina, w którym przekleństwa, trupy i strzały ścielą się równie gęsto, co zabawne gagi. Jednak wybuchom pocisków, bomb i rozbitych samochodów nie towarzyszą równie częste salwy śmiechu na publiczności. Serwowany humor wydaje się przynależeć do klimatu kina z lat 90., kiedy bawiła gra konwencją, autotematyczne wtręty czy progresywne dowcipy oparte na wulgaryzmach. Co prawda, twórcom udało się momentami wprawić salę w stan rechotu, lecz jedynie wtedy, gdy udał im się oryginalny gag. Tych niestety było dość mało. Całość więc nie grzeszyła świeżością, bo o autorskim zamyśle nawet nie mówię – to kino typowo gatunkowe i jedynie rozrywkowe, w sam raz na niezobowiązujący, piątkowy seans z grupką znajomych. Nie ma tu niczego, czego byśmy już nie widzieli u Tarantino, Ritchiego i innych przedstawicieli postmodernizmu filmowego.
Stworzenie oryginalnego świata i świeżej historii było celem Koreańczyka – Bum-wook Hura. Mam jednak wątpliwości, czy udało mu się zrealizować postawione zadanie. Fabuła jego filmu rozgrywa się na tytułowej białej planecie, w której kolor inny niż biały jest anomalią. Wszystko pogrążone jest w odcieniach szarości, a w sercach jego mieszkańców czai się mrok. Bohaterem jest chłopak, który wyróżnia się na tle powszechnej szarzyzny – posiada inną barwę skóry, przez co jest narażony na szykany i musi zabijać, by przetrwać. Z opowieści przebija metafora naszego świata przedstawionego na opak – w nim również to, co nietypowe spotyka się ze społecznym ostracyzmem. Władze i ludzie widzą w „kolorowym” bestię – niezidentyfikowane zagrożenie, które na wszelki wypadek lepiej wyeliminować. Oczywiście okazuje się, że to nie on stanowi największe zagrożenie, lecz grupa psychopatów wykorzystująca chłopaka do własnych celów. Głoszonym przez Bum-wook Hura tezom daleko do odkrywczości – jedyną jego innowacją jest wykreowanie oryginalnego i plastycznego świata. Natomiast snute przez niego rozważania pasują – podobnie zresztą jak wykorzystywana estetyka fantasy – do popularnych powieści i filmów dla młodzieży, takich jak „Igrzyska śmierci”, seria „Niezgodna” czy „Dawca pamięci”.
Klimat „Na białej planecie” przypomina pokazywanych w konkursie „Psychonautów. Zapomnianych dzieci”. Również przesiąknięty jest psychopatyczną wyobraźnią, czerpiącą perwersyjną przyjemność z mnożenia okropności. Koreańczyk, podobnie jak Hiszpanie, wykreował rzeczywistość, w której pedofilia, morderstwa, zdrada i psychoza są na porządku dziennym. W ten sposób stworzony świat wydaje się dodatkowo odpychający i nieprzyjazny. Mam jednak wątpliwość, czy w ten sposób krytyczna wymowa filmu wybrzmiała donośniej. Więcej w tym perwersyjnej rozrywki niż ostrzeżenia.
Dwa rozczarowujące seanse filmów konkursowych zostały zrównoważone pokazami kultowego dzieła Geralda Pottertona „Heavy Metal” i znakomitej animacji francuskiej „Niesamowity świat April” Christiana Desmaresa i Francka Ekinciego. Oba dały pokaz wyobraźni, ale również zdrowego dystansu do kreowanych światów.
„Heavy Metal” to zbiór kilku opowieści, które luźno są powiązane dziwacznym artefaktem – zielona kulą z kosmosu o potężnej mocy czynienia zła. Kolejne historie są utrzymane w odmiennej stylistyce i przedstawiają historie pojedynkowania się dobra ze złem. Na pierwszy rzut oka dzieło Pottertona ma niewiele wspólnego z tytułowym gatunkiem muzycznym – może poza ścieżką dźwiękową. W fabule nie ma mowy o ciężkich brzmieniach. Podobieństwa realizują się jednak na innym poziomie – formy i samoświadomości. Filmowe opowieści utrzymane w klimacie taniego fantasy i science-fiction ociekają wręcz testosteronem. Pełno w nich przemocy, sztubackiego humoru i roznegliżowanych kobiet, pojawiających się bez fabularnego uzasadnienia, lecz trudno się w nim nie dopatrzeć podświadomych fascynacji homoerotycznych. Każdej parze nagich piersi towarzyszy pokaźnych rozmiarów goła, męska klata. Podobnie jest przecież z wizualną reprezentacją zespołów heavy metalowych. Muzycy specjalizujący się w ciężkich, męskich brzmieniach czerpią przecież z estetyki gejowskiej. Moda na ćwieki czy skóry narodziła się nie gdzie indziej, lecz w undergroundowych klubach San Francisco. Podobieństwa na tym się nie kończą. „Heavy Metal” to dzieło kontrkulturowe, progresywne i świadomie kampowe. Siląc się na poważne miny i tonację serio – twórcy sami śmieją się z własnego dzieła. Historie o pilotach-zombie, 18-latku przemieniającym się w seksownego osiłka czy ostatniej reprezentantce rodu wojowników pochodzą z kultury na wskroś popularnej – kojarzonej z tanimi powiastkami fantasy, groszowymi komiksami i kiczowatymi, niskobudżetowymi filmami exploitation. W latach 80. film mógł stać się wyrazicielem skrywanych fantazji całego pokolenia wyrosłego na kinie nowej przygody, które było z kolei zafascynowane tym, co oficjalna, konserwatywna kultura wypierała na śmietnik. Podobnie jest przecież z heavy metalem – mało kto słucha patetycznych dźwięków i niekończących się gitarowych solówek z pełną powagą. Trudno traktować serio demoniczną estetykę Irona Maiden, Black Sabbath czy Manowara. Metalowa subkultura podszyta jest często nieświadomym kampem, który, w myśl Susan Sontag, daje najwięcej satysfakcji.
Wiele dystansu do wykreowanej przez siebie wizji świata posiadają również twórcy „Niesamowitego świata April”. Stworzona rzeczywistość balansuje na granicy popkultury i kultury wysokiej. Czerpie z popularnej estetyki steam-punk, a zarazem traktuje gatunek science-fiction niesamowicie poważnie, podkreślając wagę science ponad fiction. Dzieło Desmaresa i Ekinciego może wręcz definiować filmowy postmodernizm ze względu na zgodne łączenie tego, co wysokie z niskim. Równie chętnie co reprezentanci tej estetyki czerpią satysfakcję z manipulowania historią. Punktem wyjścia filmu jest drobna zmiana, jaka zaszła w przeszłości, mająca jednak niebotyczny wpływ na dzieje. Otóż Napoleon III w przeddzień wojny francusko-pruskiej ginie w wyniku incydentu w jednej z podparyskich pracowni chemicznych. Wydarzenie to zapoczątkowało serię dziwnych zdarzeń, które na zawsze odmieniły losy ludzkości. W niewyjaśnionych okolicznościach zaczęli ginąć najwięksi naukowcy, a ludzkość w XX wieku nadal tkwiła w epoce pary. Ten punkt wyjścia stał się początkiem historii o młodej adeptce chemii, poszukującej serum niezniszczalności oraz swoich rodziców, który zniknęli lata temu. Film jest znakomitą realizacją kina przygodowego, utrzymanego w vernowskim klimacie – nie zbacza jednak w rejony infantylizacji czy błahej rozrywki. Za perypetiami niezmiernie ciekawych bohaterów kryje się intrygująca, krytyczna i bardzo aktualna myśl na temat kierunku rozwoju nauki, ekologii i przyszłości ludzkości. Całość została jednak utrzymana w bardzo lekkiej formie, dostarczającej wiele przyjemności.
Animator to worek pełen niespodzianek. Mieści w sobie wiele różnych wrażliwości i estetyk. W połowie festiwalu można było się przekonać, że domeną animacji jest owa różnorodność i umiejętność tworzenia sztucznych, lecz intrygujących światów. Często kluczem do sukcesu jest jednak zdrowy dystans do wykreowanych rzeczywistości. Niektórzy współcześni twórcy powinni zaczerpnąć lekcji autoironii od mistrza Pottertona.
Komentarze (0)