Premiera tygodnia – „Pokot”: Nowy początek

Idąc na „Pokot”, zapomnijcie wszystko, co do tej pory o nim słyszeliście. Niewiele z pogłosek na jego temat ma cokolwiek wspólnego z prawdą. Film Agnieszki Holland nie jest ani kryminałem, ani mrocznym thrillerem, choć czerpie z charakterystycznych dla tego gatunku motywów. Nie jest również wycelowany w obecnie rządzącą władzę. Jeżeli jej reprezentanci i sympatycy upatrują w filmie jakichkolwiek nawiązań do politycznej sytuacji w Polsce, to znaczy, że najzwyczajniej w świecie dostrzegli w wulgarnych, agresywnych i butnych postaciach coś z siebie.

„Pokot” stawia widzów przed niemałym problemem, wręcz wprowadza w zakłopotanie. Jak potraktować film, który otwarcie śmieje się nam w twarz, puszy swoim ekscentryzmem, wprowadza humor tam, gdzie raczej spodziewalibyśmy się mroku i goryczy? Trudno wchodzi się w ezoteryczną rzeczywistość Janiny Duszejko, kobiety w średnim wieku mieszkającej na odludnych terenach Kotliny Kłodzkiej. Jej sposób patrzenia na świat momentami śmieszy, ale w równym stopniu rozczula wielkimi pokładami empatii dla najsłabszych, sympatią dla zwykłej przyzwoitości oraz dziwaczną kombinacją naiwności i przenikliwości. Racje mają ci, którzy uważają bohaterkę za główny napęd przedsięwzięcia. Film jest równie chaotyczny, ekscentryczny, momentami zarówno dziwaczny i bardzo serio jak ta hipiska z Kłodzka. W tym właśnie zawiera się wszystko, co w „Pokocie” najlepsze, jak i to, co drażni i przeszkadza.

Rzeczywiście, od razu widać, że „Pokot” to przede wszystkim, jak przekonywała sama Holland, przede wszystkim ćwiczenie warsztatowe z mieszania gatunków. Ćwiczenie, zaznaczmy od razu, które nie zostało wykonane najlepiej. Wstępne zamierzenia eksperymentu były niezwykle obiecujące, ale nie powiódł się on z powodu nadgorliwości eksperymentatora. W filmie wszystkiego jest zbyt wiele – jego ekscentryzm realizuje się na zbyt wielu płaszczyznach, wydaje się, że wyrwał się spod kontroli i zaczął żyć własnym życiem. Głównym zadaniem, które postawiła przed sobą Holland, było sprawne pomieszanie groteski, komedii, kryminały i thrillera. Ostatecznie jednak „Pokot” najlepiej sprawdza się jako przegięta komedia, sięgająca do groteskowo-absurdalnej tradycji czeskiego kina, a przy tym jest podszyta gombrowiczowskim sowizdrzalstwem. Kryminału w tym tyle, co znalezionych w lesie trupów podczas grzybobrania – co z tego, że są morderstwa i zagadka, jak nie ma śledztwa. Mroku również tu nie uświadczymy, bo rozświetlają go pogodne buzie Duszejko i jej towarzyszy, czyli Dyzia i Dobrej Nowiny.

Holland przedobrzyła. Groteski, absurdu i ekscentryzmu jest wystarczająco dużo w samej bohaterce i opowiadanej historii. Reżyserce najwidoczniej było wciąż za mało, więc dociskała kolanem kolejne ich wymiary poprzez podkreślanie sztucznej gry aktorów, dziwaczne deklamowanie dialogów, rozedrganie montażowe i teatralne zdjęcia. Sam już nie wiem, czy właśnie w taki sposób kombinowała autorka, czy te formalne błędy należy raczej interpretować jako warsztatowe niedoróbki. Chciałbym jednak wierzyć, że z rozmysłem dociążała ekscentrycznością filmową formę, w czym najzwyczajniej w świecie zagalopowała się. Tak czy inaczej, końcowy efekt jest daleki od zadawalającego. Deklaratywne i źle napisane, bo wypadające bardzo nienaturalnie, zbyt literacko, dialogi są podawane przez aktorów, szczególnie odtwórczynię głównej roli – Agnieszkę Mandat – sztucznie, momentami nazbyt beznamiętnie jak na temperament odgrywanej postaci. Niestety do głowy przychodzą porównania nielicujące w klasą Holland, Tokarczuk i całego tego przedsięwzięcia, czyli do takich koszmarków jak „W-11. Wydział śledczy” czy programów typu „Dlaczego ja?”. Tę warsztatową zgrzebność podkręcają również zdjęcia, uwypuklające teatralność wielu scen, głównie tych kręconych w zamkniętych przestrzeniach. Należy zwrócić uwagę również na tak często kulejący w polskim kinie aspekt jak dźwięk – kroki, dzwoniące szklanki, odkładane talerze brzmią tak, jakby były nabojami wystrzeliwanymi przez myśliwych. Te wszystkie elementy warsztatowej układanki składają się na niesatysfakcjonującą realizacyjną całość, której daleko jest do akceptowalnych standardów. Chciałoby się wierzyć, że taki był zamysł – że w tym wszystkim miało być słychać jakieś dalekie echa teatru absurdu. Trudno jednak utrzymać tę tezę, gdyż momentami wszystko zaczyna wyglądać inaczej. Zdarzają się sceny, gdy plenery są filmowane wspaniale, majestatycznie, bohaterowie mówią jak prawdziwi ludzie, a całość zaczyna przypominać kino, a nie teatr telewizji.

Kolejne wady filmu można byłoby mnożyć, na czele z niepotrzebnie zasygnalizowanymi, a nie rozwiniętymi wątkami rodziców Matogi czy niedookreśleniem charakterystyki bohaterów – przecież, na dobrą sprawę, tak niewiele wiemy o Duszejko, jej kompanach i relacjach z najbliższymi. Główna bohaterka jest raczej figurą tego wszystkiego, co w dominującym nurcie naszej kultury jest traktowane jako szalone, ekscentryczne, dziwaczne i jako takie kompromitowane, wyśmiewane i wyrzucane na margines. Jest obiektem opresji, ale również została uzbrojona w wielkie pokłady godności, siły i wręcz rewolucyjnej energii. Podobnie jest z myśliwymi, z którymi tak uparcie walczy główna bohaterka. Są tak grubo ciosani, że przypominają ludowe figury nocnych straszydeł – nie posiadają żadnych odcieni skrywanego w sercu i wymalowanego na twarzy mroku. Są butni, głupi, barbarzyńscy, wręcz otwarcie sadystyczni. Trochę brakuje w filmie miejsca na wysłuchanie ich argumentów. Wydaje się, że twórczyni w ogóle nie bierze pod uwagę, że mogłyby one mieć jakikolwiek sens, natomiast za swoją bohaterkę dałaby się pokroić.

W tej bezkompromisowości jest jednak metoda, bo zrodziła się z punkowej energii dojrzałej kobiety, która doskonale wie, czego chce i działa trochę jak taran. Chodzi roztrzepana, popala jointy, suki traktuje jak najbliższe członkinie rodziny, ma w nosie, co inni o niej mówią i stara się żyć tak, jak jej się podoba. Jej opór realizuje się w byciu sobą na pohybel wszystkim. Jej złość na otaczającą rzeczywistość nie bierze się przy tym z jakiejś rebelianckiej, obywatelskiej czy społeczniackiej potrzeby „naprawy świata”, lecz z głęboko skrywanych w sercu wartości i poczucia krzywdy. Jej zemsta na otaczającym ją złu posiada motywacje osobiste, ale ostatecznie przemienia się w manifest o znacznie szerszej sile oddziaływania. „Pokot” jest świadomie naiwnym, przegiętym, dziwacznym wyznaniem wiary w możliwość zmiany na lepsze. Duszejko spoglądając w horoskop mówi, że nowy początek może nadejść w każdej chwili. Swoją drogą, jej zamiłowanie do astrologii jest celnym ciosem wymierzonym w dominujący sposób interpretacji świata. Tym bardziej będzie ona nie w smak tym, którzy trzymają w karbach rzeczywistość, bo zwiastuje ich rychły koniec. Trudno nie sympatyzować z bohaterką podczas jej krucjaty przeciwko myśliwym, nienawistnikom, zadufanemu establishmentowi i zakłamanym rządcom dusz – bo opiera się na przekonaniu, że wszystko to, co zmarginalizowane, odrzucane, wyśmiewanie, niezauważane, traktowane z pobłażaniem posiada swoją wartość, godność i musi domagać się prawa do istnienia, a być może nawet dominacji z korzyścią dla wszystkich tych, w których serca tli się jakakolwiek wrażliwość. Duszejko być może i jest trefnisiem, świadomie wcielającym się w narzucaną przez środowisko rolę klauna i wioskowego błazna, ale to, co mówi, posiada siłę rozchichotanego ostrzeżenia, które lepiej w porę wysłuchać, zanim tłamszeni powiedzą: dość!

„Pokot” jest filmem źle napisanym, zagranym i zrealizowanym. Posiada fabularne dziury, niedookreślonych bohaterów, operuje zbyt daleko idącymi uproszczeniami. Ale wszystkie te błędy, które równie dobrze mogły być zamierzonym eksperymentem formalnym dokonanym w imię udziwnienia przekazu, nie mają znaczenia w obliczu większego zamysłu, który stał za tym przedsięwzięciem. Agnieszka Holland nakręciła film przekorny, niewygodny, sowizdrzalski, momentami uciekający się do slapsticku, farsy i zgrywy. Jednocześnie irytuje i napawa nadzieją – nadzieją na zmianę i to nie tylko polityczną. Z pewnością więc nie spodoba się wszystkim tym, którzy są strażnikami statusu quo.  Im nigdy nie podoba się to, co trudne do ujarzmienia, nieokreślone i dziwaczne. Bo pod tą śmieszną powierzchownością, może skrywać się rewolucja.