Bałagow zachwycił swoim debiutem – „Bliskość”. A „Wysoką dziewczyną” potwierdził swoją klasę i miano złotego dziecka rosyjskiej kinematografii. Choć zupełnie zmienił temat i styl, nadal opowiada o wyjątkowo brutalnej rzeczywistości, gdzie dobro i zło zlało się w jedno, utraciło jakiekolwiek znaczenie. Ze współczesnego wojennego pogranicza przeniósł się do Leningradu pierwszych lat po wojnie. Tam odnalazł ludzi równie pokiereszowanych, wydrenowanych, ogarniętych stuporem, wywołanym krańcową rozpaczą.
Bałagow opowiada o tym wszystkim na zimno – bez zbędnego dramatyzmu, emocjonalnego rozchwiania, niepotrzebnych gorączkowych gestów. Nie są one potrzebne – chłód, obojętność, pustka spojrzenia wystarczą, by odkryć w duszach pokazywanych ludzi niemożliwą do zaleczenia ranę. „Wysoka dziewczyna” to jeden z tych filmów, w których nie widząc wojny, najlepiej da się odczuć jej grozy.
Tytułowa dziewczyna, nazywaną Tyczką z powodu swojego ponadprzeciętnego wzrostu, pracuje w leningradzkim szpitalu i opiekuje się dzieckiem koleżanki, która jeszcze nie wróciła z frontu. Mieszka w wyjątkowo ciasnym mieszkaniu, razem z wieloma innymi rodzinami. Wszyscy cierpią chłód i głód, ale i tak cieszą się, że udało im się przeżyć. Akcja zawiązuje się, gdy jej przyjaciółka wraca z wojny. Chce z powrotem odebrać syna, ale jeszcze nie wie, że to niemożliwe.
Rosjanin, podobnie jak w swoim poprzednim filmie, odwraca znaczenia gestów i słów. „Pomóc” oznacza „zabić”, uśmiech to zdrada, seks jest przemocą, a odepchnięcie miłością. Nie łatwo połapać się w realiach świata, który stanął na głowie. Tym większe wrażenie robią perypetie tych wydrążonych z uczuć, emocji, wartości ludzi, którzy jakimś cudem utrzymują się na powierzchni życia.
„Wysoka dziewczyna” ma w sobie coś z teatralności – większość scen rozgrywa się w zamkniętych przestrzeniach, przy sztucznym, nieco odrealniającym świetle, wśród mocnych barw, jakby niepasujących do dramatycznych okoliczności. Wydaje się, jakby ten świat nie miał prawa istnieć, był dziwnie nieprawdziwy, sztuczny. Bo w pewnej mierze takim właśnie jest, choć Bałagow nie ograbia go przy tym z realizmu – to rzeczywistość, która nie miała prawa się narodzić, odwrócona na drugą stronę, mająca w sobie coś z antybaśniowości. Bałagow chwyta za gardło i powoli sączy obrazy zła, podłości, moralnego brudu. Robi to tak długo i bezwzględnie, że w pewnym momencie bierzemy to, co pokazuje za ostatnie odruchy człowieczeństwa. Wstrząsające, a przy tym pokrzepiające, że nawet w skrajnych warunkach człowiek instynktownie szuka ostatniego skrawka nadziei.
Komentarze (0)