MFF T-Mobile Nowe Horyzonty #3 – Matki, żony i duchy

Trzeciego dnia zaliczyłem maksa – czyli obejrzałem aż pięć filmów. Na szczęście ich twórcy byli dla mnie łaskawi, a ich dzieła okazały się zasługiwać na szczególnie wysokie noty i polecenie – z jednym niechlubnym wyjątkiem. Niestety feralnym filmem okazała się produkcja z Polski. Ale inny film podpisany przez rodzimego twórcę zdołał z naddatkiem zrekompensować tę wpadkę.

A Ghost Story, reż. David Lowry

Film Davida Lowry’ego to rzadki przykład kina barokowego i nie mam tu na myśli wyjątkowo wybujałej formy. Ta zresztą w tym przypadku jest akurat wyjątkowo oszczędna, zbliżająca się momentami do minimalizmu slow cinema. „A Ghost Story” to film o przemijaniu, śmierci i marności ludzkiego żywota. Amerykanin wymyślił niezwykle oryginalny koncept, który w poetycki, i nie pozbawiony humoru, sposób podjął ten odwieczny problem. Warstwa fabularna filmu, podobnie jak strona wizualna, została ograniczona do minimum. Film opowiada o mężczyźnie, który ginie w wypadku i jako duch odwiedza swoją ukochaną. Brzmi nieco niedorzecznie i autor jest tego całkowicie świadomy, dlatego każe nosić swojemu zmarłemu bohaterowi staroświeckie… prześcieradło. Zadziwiające jednak, że Lowry potrafił zamienić tę groteskę w spektakl nastroju i melancholii, a przy tym wydobyć wielką dawkę emocji, poetyckości i refleksji o przemijaniu – nie tylko pojedynczego ludzkiego życia, ale przemijaniu jako takim, odwiecznym i nieuniknionym. „A Ghost Story” był niezwykle ryzykownym konceptem, bo film z daleka pachnie absurdem i pretensjonalnością. Co chwila się o nie zresztą ociera, wywołuje śmiech w niekoniecznie zamierzonych momentach, ale ostatecznie osiąga swój efekt. Działa jego poetycka, kameralna aura, podobnie jak rozpisana gra smutkiem, melancholią i poczuciem absolutnej, nieutulonej straty. To film niezwykle wyciszony, pozbawiony efektowności, zbędnych słów i dosłowności – wszystko dzieje się tu za sprawą nastroju, wytwarzanego za pomocą obrazu, dźwięku, muzyki i montażu. Lowry korzysta z popularnych tropów wyjętych wprost z najbardziej klasycznych horrorów, ale tylko po to, by je wykorzystać w całkowicie innym celu. Nie chce straszyć, a raczej pobudzać do refleksji nad marnością ludzkiego życia, ale nie tylko – także nad ulotnością miłości i smutku tych, którzy odeszli. Tak, bo to właśnie duch jest tu protagonistą, którego uczucia i emocje liczą się w pierwszej kolejności. Wszyscy umrzemy – zdaje się mówić – więc zastanówmy się, co chcielibyśmy zastać, gdy po śmierci wrócilibyśmy z prześcieradłami na głowach do naszych domów. Lowry odwracając perspektywę – skupiając się na tym, kto odszedł, a nie tych, którzy pozostali – wydobył smutek śmierci i przemijania, który do tej pory był niezauważany. Za to, ale również za artystyczną odwagę, piękno myśli i obrazu, bezkompromisowość, ale również ostatecznie i humor, należą się Lowry’emu wielkie pochwały.

Ocena: 7/10

Syn królowej śniegu, reż. Robert Wichrowski

Pedofilia, gwałty, dzieciobójstwo, a nawet zoofilia – a to wszystko w konwencji kina dziecięcego, nawiązującego do baśni o tytułowej królowej śniegu. Gdzieś tam w pierwotnym zamyśle może i mogłoby coś z tego wyjść – kino mocne, skrajnie kontrowersyjne, skłaniające do dyskusji niemniejszej od tej wywołanej niedawno przez „Plac zabaw”. Niestety o „Syna królowej śniegu” nikt raczej spierać się nie będzie, bo film nie oddziałuje tak, jak dzieło Bartosza M. Kowalskiego – jest źle napisany, razi uproszczeniami, psychologiczną płytkością, słabym aktorstwem i ubogością wizualną. W pierwotnym zamyśle jest wręcz coś perwersyjnego – wrzucenie tych wszystkich okropności do jednego worka ma tylko podbijać bębenek kontrowersyjności, a niekoniecznie dodawać cokolwiek do opowiadanej historii. Wichrowski kumuluje zło, wrzuca jego kolejne przejawy do nieco baśniowego świata i przygląda się, jak pączkuje i zakaża kolejne osoby. Obserwowane wydarzenia nie składają się na spójny obraz psychiki głównej bohaterki – tytułowej królowej śniegu, która stara się odnaleźć w roli samotnej matki kilkuletniego chłopca. Zimna jak lód kobieta nie ma dla niego czasu, bo całymi dniami pracuje na operację jego oczu. Ze sceny na scenę odkrywamy tajemnice jej emocjonalnego chłodu, ale mimo to nie jesteśmy w stanie z nią współodczuwać – tym bardziej, że jej zachowania wydają się sprzeczne. Ten lodowaty świat obserwujemy oczami sympatycznego i rezolutnego kilkulatka, który z tęsknoty za matką nieustannie choruje, a jego jedyną ucieczką od trudnej codzienności są spotkania z sąsiadem – staruszkiem Kazimierzem, który uwielbia czytać mu baśnie Andersena. Film zamiast szokować, prowokować, albo choćby irytować, popada w niezamierzoną groteskę – nieudolna realizacja tylko pogłębiła wrażenie śmieszności płynące ze sposobu opowiedzenia o pogubionej w swoich uczuciach i życiu bohaterce. Najgorsze jest to, że ten film można czytać również w kluczu politycznym – taka interpretacja widziałaby w nim wyjątkowo wyrachowaną, niesmaczną i upraszczającą rzeczywistość pro-life’ową agitkę, zrównującą dzieciobójstwo z aborcją.

Ocena: 3/10

Bliskość, reż. Kantemir Bałagow

Bałagowi udała się rzecz niezwykła – opowiedział o niezrozumieniu, nienawiści i zniewoleniu korzystając z gestów i języka kojarzonych z tytułową bliskością, ale również miłością i szczęściem. Potrafił zredefiniować tytułową kategorię – o miłości mówić poprzez oddalenie, a poprzez bliskość o zniewoleniu. Ilana jest młodą żydowską dziewczyną, mieszkającą w niezwykle politycznie gorącym rejonie Kaukazu. Nieustanne konflikty etniczne zamieniły codzienność w pasmo strachu przed kolejnymi porwaniami, zabójstwami i ludobójstwem. Ale kwestie polityczne są dla Bałagowa jedynie kontekstem – w pierwszej kolejności koncentruje się na tradycyjnych obyczajach rosyjskich Żydów i życiu rodzinnym swoich bohaterów. W ciasnych kadrach, w dużych zbliżeniach portretuje jedną z rodzin, która znalazła się w szczególnej sytuacji – brat Ilany został porwany przez czeczeńskich ekstremistów. Bałagowa nie interesuje warstwa sensacyjna, lecz zawiązujące się relacje między członkami rodziny znajdującej się pod ekstremalną presją. Nie bez powodu obserwujemy tę sytuację oczami Ileny, bo to ona staje się największą ofiarą zarysowanej sytuacji – ma zostać „sprzedana” rodzinie, która w zamian za jej ślub z ich synem ma dać pieniądze na wykup chłopaka. Dziewczyna staje się zakładniczką własnej, tradycyjnej kultury, z której jak najprędzej chciałaby się wyrwać – tylko nie bardzo jest gdzie. U Bałagowa najważniejsze są gesty – przede wszystkim przytulanie. Gest wyrażający bliskość u niego staje się symbolem zniewolenia i uwięzienia, jest raczej krępowaniem niż oznaką miłości. Młody rosyjski reżyser dokonuje kilku bardzo ryzykownych i kontrowersyjnych analogii między sytuacją polityczną w rejonie Kaukazu, a życiem rodzinnym. Obok jego propozycji nie da się jednak przejść obojętnie – w najgorszym wypadku wzbudzi gniew i sprzeciw. Tytułowa kategoria bowiem nie odnosi się jedynie do bliskości cielesnej, ale również przecież do współegzystowania na jednym terytorium wielu „plemion”, klanów, wyznań i narodów. Bliskość jest tyglem, który w każdej chwili może wybuchnąć. Bliskość wcale nie musi oznaczać bycia razem. Bliskość nawet najbliższych osób może być największym koszmarem.

Ocena 7/10

Dzikie róże, reż. Anna Jadowska

Młoda kobieta mieszka na prowincji wraz z matką i dwójką dzieci. Właśnie wróciła z Warszawy ze szpitala. Niczego o niej nie wiemy, dopiero każda kolejna scena dodaje coś do jej obrazu. Jadowska tak zbudowała narrację, by nieustannie operując niedopowiedzeniami, budować napięcie i nie dawać szans widzom na łatwe ocenianie głównej bohaterki. Nie snuje żadnej rozbudowanej fabuły, to nie akcja jest w „Dzikich różach” najważniejsza, lecz stany wewnętrzne portretowanej kobiety – nieustanne z nią przebywanie. Film Jadowskiej składa się z emocji, nastrojów, uczuć i ulotnych myśli – choć daleko mu do poetyckości, gdyż nieustannie mocno trzyma się niezwykle trudnej rzeczywistości. Mimo że kamera skupia się na Ewie, to nie mniej istotna niż ona okazuje się wspólnota, do której kobieta przynależy – mała społeczność wsi, w której mieszka, najbliższa rodzina, znajomi, sąsiedzi, lokalny Kościół. Jadowska, jak mało kto w polskim kinie, wydaje się czuć rodzimą prowincję, którą odmalowuje w ciemnych barwach, momentami sięgając, trzeba przyznać, po dość stereotypowe klisze. Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, we wsi wszyscy „gadają”, a proboszcz ma wielkie ego, itd. I choć można byłoby w tym szukać słabej strony filmu, to ostatecznie trudno zaprzeczyć, że te często powtarzane sądy mają w sobie wiele prawdy. Ostatecznie więc stereotyp dodaje w tym wypadku realizmu. „Dzikie róże” są ważnym i cennym filmem nie tylko z powodu bardzo trafnego ujęcia polskiej wsi, ale przede wszystkim z tego względu, że jest niezwykle głębokim, empatycznym, a przy tym niejednoznacznym i złożonym portretem kobiety – ostatnim polskim filmem, który miał podobną ambicję było „Ki” Leszka Dawida. W przypadku „Dzikich róż” wyjątkowo ważne jest, że reżyserią zajęła się kobieta, która potrafiła spojrzeć na swoją bohaterkę właśnie z kobiecego punktu widzenia – skupiając się na sferze emocji, uczuć, lęków i małych radości. W świecie zdominowanym przez męskie, racjonalne, logiczne spojrzenie, taka perspektywa – empatyczna, ciepła, pełna współodczuwającego zrozumienia – jest niezwykle cenna, bo uwrażliwia na te strefy, które często w sferze publicznej pozostają niezauważone. „Dzikie róże” przypominają w tym aspekcie „Hubę” małżeństwa Sasnali – podejmują zbliżony temat, czyli często zakłamywany obraz macierzyństwa. Jadowska dodaje do tego jeszcze piekło prowincji (o którym, swoją drogą, Sasnalowie opowiadali w „Z daleka widok jest piękny”) i problem emigracji zarobkowej. Choć Jadowska zahacza o kwestie gospodarcze i społeczne, to jednak ich nie zgłębia – koncentrując się w pełni na kwestii samotności, miłości, bliskości i rodzicielstwie. „Dzikie róże” oferują przemyślaną, konsekwentną i znakomicie poprowadzoną narrację, świetną rolę kobiecą w wykonaniu Marty Nieradkiewicz, świetnie budowane egzystencjalne napięcie wciąż odraczaną tajemnicą i niejednoznaczną wizję obserwowanego świata. Choć Jadowska z główną bohaterką z pewnością sympatyzuje, to daleka jest od poddawania jednoznacznej ocenie stworzonych przez siebie postaci. W zamian koncentruje się na złożonym społeczno-kulturowo-ekonomicznym kontekście, który znacząco wpływa na naszą codzienność i prywatność. „Dzikie róże” to film znakomicie zrealizowany, wielowymiarowy, głęboki i, wydaje się, absolutnie przełomowy na polskim gruncie – jestem pewien, że wywoła dyskusję na temat roli kobiet i ich praw w naszym kraju. Wtedy właśnie osiągnie największy sukces.

Ocena 7/10

Nothingwood, reż. Sonia Kronlund

Co wiecie o kinematografii Afganistanu? Niewiele? No właśnie! Dlatego koniecznie powinniście obejrzeć „Nothingwood”! Jest Hollywood, Bollywood, a w Afganistanie jest Nothingwood, bo, jak w wizji Polski Kononowicza, nie ma w nim niczego – sprzętu, ludzi, a przede wszystkim pieniędzy. Dlatego produkcja filmowa jest tam jedną wielką improwizacją i amatorszczyzną, która wychodzi na każdym kroku. Francuska reżyserka koncentruje się na nietuzinkowej postaci Salima Shaheena, czyli najbardziej kultowego aktora tamtejszej sceny filmowej. Mężczyzna o kompletnie niefilmowej urodzie kręci właśnie swój 111 film – tym razem oparty na motywach własnej biografii. Kronlund nie tylko wydobywa humor z głównej postaci i jego współtowarzyszy, stanu afgańskiej produkcji filmowej i niskiej wartości artystycznej powstającego tam kina, ale również umieszcza fenomen narodowego kina, a przede wszystkim tego tworzonego przez Shaheena, na tle historii i współczesności Afganistanu. Reżyserka na co dzień zajmuje się tym, co najbardziej dramatyczne w tamtejszej rzeczywistości – wojną, zamachami, terrorem. Tym razem te tematy nie wychodzą na pierwszy plan, ale są niezwykle ważnym kontekstem. „Nothingwood” to nie tylko lekcja z zakresu kina kultowego, ale również historii Afganistanu i współczesnej polityki.

Ocena: 6/10