Premiera tygodnia – „Wyspa psów”: Polityk pogryzł psa

Niełatwo jest być autorem. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę Wes Anderson, reżyser o być może najbardziej dziś rozpoznawalnym stylu filmowym. No bo z jednej strony tak łatwo zostać posądzonym o kopiowanie samego siebie, nadmierne przywiązanie do powielanej formy, ale z drugiej to właśnie charakterystyczna kompozycja, sposób prowadzenia narracji, ulubione typy bohaterów i bliskie grono aktorów są właśnie tym, co definiuje jego kino – trudno przecież wyobrazić sobie film Andersona bez symetrycznych kadrów. Sztuką jest więc takie powtarzanie się, by za każdym razem mówić coś nowego. Wydaje się, że „Wyspa psów” – choć niepozbawiona wad – jest właśnie takim przypadkiem.

Anderson do tej pory badał morskie głębiny, podglądał nastoletnie romanse skautów czy zwiedzał środkowoeuropejskie hotele, ale udawało mu się zręcznie omijać wszelkie polityczne spory – szczególnie te najbardziej aktualne. Forma jego filmów – sztuczna, teatralna, niezwykle plastyczna – odrealniała opowiadane historie, które najchętniej działyby się w jakichś kompletnie zmyślonych, nieprawdziwych światach. Marzyciel Wes zdawał się obojętny na to, co przyziemne i realne. Dlatego „Wyspa psów” tak bardzo odznacza się w filmografii Amerykanina, choć na pierwszy rzut oka jest tak podobna do „Grand Budapest Hotel” czy „Kochanków z księżyca. Moonrise Kingdom”, nie mówiąc już o poprzedniej jego animacji lalkowej „Fantastycznym Panu Lisie”.

Akcja „Wyspy psów” również rozgrywa się w niby zmyślonej przestrzeni, ale tym razem znacznie bliżej jej do rzeczywistości, no bo filmowe Megasaki niewiele różni się przecież od Nagasaki czy innych współczesnych megapolis. I choć wydarzenia rozgrywają się w świecie niedalekiej przyszłości, to wydają się niebezpiecznie znajome i wręcz nadmiernie bliskie tego, co nurtuje obecnie światową politykę. Budowany przez Andersona dyskurs posiada kilka warstw – metafory się mieszają, a analogie nakładają na siebie, tworząc elegancki, wielopoziomowy, niezwykle aktualny komentarz o jednoznacznym i bardzo mocnym przesłaniu.

Spiritus movens całego zamieszania jest burmistrz Megasaki o nieprzypadkowym nazwisku Kobayashi. Pochodzi z rodu, który od wieków zwalcza psy, faworyzując jednocześnie koty. Jego przodkowie robili z nimi porządek w taki sam sposób, w jaki uprawiali politykę – za pomocą mieczy i pięści. Współcześnie nie trzeba stawać na polu walki, by osiągać te same cele. Również do likwidacji psów nie trzeba dziś katan, a wystarczy korupcja, kłamstwo, plotka i świetnie przygotowana polityczna fikcja. Ale szybko jasne staje się, że psy są tu jedynie pretekstem i narzędziem, które ma doprowadzić przebiegłych polityków do tego, o czym od wieków marzą najbardziej – władzy. Kobayashi tworzy więc wielopiętrową intrygę, by za jednym razem pozbyć się nielubianych czworonogów oraz zjednać sobie rzesze wyborców.

Na jego bezduszne i niecne knowania spoglądamy oczami psiaków, które decyzją jego dekretu zostały zesłane na tytułową wyspę, pełniącą do tej pory rolę wielkiego wysypiska. Akcja na dobre rusza, gdy na ten niewielki kawałek ziemi ląduje nastoletni Atari, który przyleciał tu w poszukiwaniu swojego ukochanego psa – Ciapka. W wędrówce po zaśmieconych ostępach towarzyszy mu cała wataha wyjątkowo sympatycznych i dobrze wychowanych – bo pochodzących z dobrych domów, z małym wyjątkiem – czworonogów. Poszukiwania okazują się jednak znacznie ważniejsze zarówno dla losu psów, jak i mieszkańców Megasaki, niż początkowo mogłoby się wydawać. Heroiczna podróż Atariego staje się bowiem natchnieniem dla powoli powstającej rebelii przeciwko tyranii Kobayashiego.

W tej bajkopodobnej opowieści Andersona, w której świat uczłowieczonych zwierząt miesza się z rzeczywistością zezwierzęconych ludzi, nie chodzi tylko o pochylenie się nad losem czworonogów. Ich filmowa niedola staje się, oczywiście, symbolem ucisku całego świata przyrody, który niekoniecznie cierpi z powodu absurdalnych dekretów deportujących całe gatunki na wyspy, ale na przykład z powodu rosnącego zanieczyszczenia i zamieniania całych połaci ziemi w wyspopodobne krainy śmieci. Ale psy to również metafora świata jak najbardziej ludzkiego – wszystkich tych, którzy stają się Innymi, Obcymi, Naznaczonymi i Wykluczonymi, na których można zrzucić winę za niedolę i prostym gestem pozbyć się, symulując rozwiązanie problemów. W miejsce Ciapka, Rexa, Duke’a czy Chiefa można bez problemu podłożyć uchodźców, imigrantów, czarnoskórych, Żydów, Muzułmanów, homoseksualistów, kobiety czy „lewaków” – wszyscy oni w różnych kulturowych i historycznych okolicznościach stają się wyimaginowanym zagrożeniem, którego pokonanie ma przynieść polityczny sukces tym, którzy wykreowali ich na społecznie wyklętych.

Anderson w charakterystyczny dla siebie sposób – z dystansem, czarnym humorem, ironią i satyrą – rozkłada ten mechanizm na czynniki pierwsze, wskazując zarówno na jego współczesne zastosowania, jak i historyczne źródła. Nie boi się sięgnąć po takie sformułowania jak „ostateczne rozwiązanie kwestii psiej”, ale jednocześnie kreuje Kobayashiego na polityka jak najbardziej współczesnego, który wszelkie niegodziwości załatwia z wyjątkowym dyplomatycznym wyczuciem. Te jasne nawiązania i absolutnie czytelna wymowa, które znajdują się nieszczególnie głęboko pod pozorami bajki o gadających psach, z jednej strony w jednoznaczny sposób sprawozdają ze współczesnych bolączek populizmu, ale z drugiej ich dosadność kompletnie demaskuje umowność, metaforyczność i bajkowość opowieści. Wdzierające się z impetem polityczność i realność współczesnych problemów zabijają to, co w filmach Wesa Andersona najcenniejsze – wyobraźnię, bezpretensjonalność, oryginalność i abstrakcyjną grę form. Jawna polityczność tej historii nie pozwala na śledzenie psiego losu na poziomie najbardziej dosłownym. Dlatego między niezwykle wykoncypowaną formą filmowego stylu Andersona a opowiadaną historią dochodzi do zgrzytu – wydaje się zbyt koronkowa, misterna i po prostu nadmierna dla podjętego tematu, który charakteryzuje się konkretem, interwencjonizmem i doraźną politycznością, istotną tu i teraz, a niekoniecznie – miejmy nadzieję – za 20 lat w futurystycznym Megasaki.

Można mieć również wątpliwości co do wyboru przestrzeni – szczególnie kulturowej – w której rozgrywa się akcja filmu. Anderson wybrał Japonię, której nie traktuje jak realnej przestrzeni, a raczej jako rezerwuar wyobrażeń, symboli, obrazów i stereotypów – oczywiście stworzonych na Zachodzie. Momentami wchodzi w buty krytykowanych przez siebie postaci i traktuje Japończyków jako egzotycznych Innych, których można wykorzystać do własnych celów – deportując krytykowane problemy do dalekich, zmyślonych, japoniopodobnych krain, czyli trochę nigdzie. Jeszcze bardziej zdumiewający może być protekcjonalny ton, którego używa Anderson względem kraju, w którym osadził miejsce akcji. Okazuje się bowiem, że Japończycy nie są w stanie samodzielnie rozgryźć i obalić manipulującego opinią publiczną tyrana. Z pomocą musi przyjść im nastoletnia… Amerykanka.

Anderson ponownie zapakował swój film w podobną, wyjątkowo dobrze rozpoznawalną formę, ale tym razem skrył pod nią coś, czego byśmy się po nim nie spodziewali – opowieść równie zakręconą, pełną humoru i ironii co zwykle, ale jednocześnie otwarcie krytyczną, zaangażowaną i niezwykle aktualną. Jednak jej interwencyjny wydźwięk okazał się, nomen omen, gryźć z bajkową, elegancką i barokową formą, świetnie sprawdzającą się do tej pory w historiach równie abstrakcyjnych i oderwanych od realizmu jak ona. Niemniej autorska analiza współczesnej polityki – coraz częściej sprawdzających się teorii spiskowych, budowania kapitału poprzez kreowanie wyimaginowanych wrogów i populistycznego manipulowania biernymi obywatelami – daleka jest od banału i czystej fantazji. Choć Anderson momentami nadmiernie eksploruje swój własny styl, trudno mu zarzucić, że nie ma do powiedzenia niczego nowego.

Ocena: 7/10