Szorty – „Na karuzeli życia”: W teatrzyku życia banalnego

Woody Allen wciąż trzyma tempo i wypuszcza do kin jeden film rocznie. Czy tak wielki pośpiech nie wpływa na jakość tworzonych dzieł? Szczerze mówiąc – trudno powiedzieć. Zeszłoroczna „Śmietanka towarzyska” trzymała poziom. Jednak z najnowszym „Na karuzeli życia” jest już niestety nieco gorzej.

Nowojorski twórca wydaje się pracować w dwóch trybach: albo tworzy neurotyczne komedie, albo dramaty nawiązujące do klasyków literatury, najchętniej europejskiej. Gdy jeden z bohaterów na samym początku „Na karuzeli życia” mówi wprost do kamery, że studiuje europejski dramat i marzy o napisaniu literackiego arcydzieła, już wiemy, czego spodziewać się dalej. Fabuła filmu wprost nawiązuje do twórczości Czechowa, ale można w nim odnaleźć odpryski dzieł również innych wielkich dramaturgów. Wszystko kręci się wokół małych, codziennych dramatów, rozgrywających się gdzieś w okolicy zlewozmywaka.

Mamy więc Ginny – powoli więdnącą kobietę, szczególnie żałującą przemijającej urody. Mamy jej biednego męża Humpty’ego, ledwo wiążącego koniec z końcem, pracując w parku rozrywki. Mamy w końcu również dwójkę młodych: Carolina jest uciekającą od męża-gangstera córką Humpty’ego z pierwszego małżeństwa, a Mickey to miejscowy ratownik, a zarazem kochanek Ginny. Te dość pokręcone relacje z upływem czasu komplikują się jeszcze bardziej i stają się źródłem bardzo ludzkiej, codziennej tragedii.

Allen opowiada o biedzie, braku nadziei i potrzebie miłości. Wiąże je w ciasny supeł, by wszystkie elementy fabularnej układanki idealnie do siebie pasowały. Daje nadzieję i miłość tylko po to, by za chwile je odebrać – dokładnie tak, jakby bohaterowie faktycznie nieustannie kręcili się na tytułowej karuzeli życia, albo przynajmniej na sławnym Wonder Wheel z Coney Island, który jest niemym świadkiem oglądanych wydarzeń. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że te wszystkie porywy serc i trudne do pogodzenia pragnienia sprowadzają się ostatecznie do banalnego: „takie jest życie”. Młode zastępuje stare, które musi usunąć się w cień, biednemu zawsze wiatr w oczy, a za winę musi być kara – właśnie z takich oklepanych stwierdzeń utkana jest opowiadana przez Allena historia. Trudno więc jest się nią przejąć, gdy wiemy, że wszelkie dramaty są zbyt banalne, by mogły być prawdziwe. Nie ułatwiają zadania również bohaterowie, którym daleko do autentyzmu. Są jak marni aktorzy w jeszcze marniejszym teatrzyku życia, wyreżyserowanym przez kompletnie pozbawionego talentu reżysera. Są jedynie upostaciowieniem konkretnym pragnień i emocji – są zbyt papierowi, by mogli przekonać nas do swojego cierpienia.

Teatr w przypadku tego filmu to słowo-klucz. Opowieść posiada strukturę kameralnego dramatu, która zostaje dodatkowo podkreślona przez sposób operowania przestrzenią filmową. Większość akcji rozgrywa się we wnętrzach, a nawet jednym wnętrzu – ciasnym mieszkaniu Ginny i Humpty’ego. Kamera przemieszcza się po nim tak, by wydobyć jego sceniczność. Za zdjęcia odpowiedzialny był legendarny Vittorio Storaro, który próbował ponownie zastosować ten sam zabieg, co w „Śmietance towarzyskiej”. Znowu wielką rolę odgrywa światło – wszechobecne, wciskające się nawet do najbardziej podłych i mrocznych izdebek. Zalewa przestrzenie pomarańczową poświatą nieustannie zachodzącego słońca. O ile w poprzednim filmie Allena to promieniste światło miało do odegrania ważną rolę – było symbolem hollywoodzkiego blasku, dodającego historii nostalgii za starym kinem –  tak tym razem wydaje się elementem obcym, niepasującym do tej posępnej, zatęchłej rzeczywistości. Dodaje sztuczności i odrealnia całość.

Allen szybko zdradza się ze źródłami inspiracji. Od razu wskazuje, jakimi tropami interpretacyjnymi należy podążyć. Trzeba mu oddać, że jest w tym konsekwentny: wskazując na strukturę dramatu, stylizuje swój film na przedstawienie teatralne, podkreśla sztuczność sytuacji, bohaterów i przestrzeni. To jednak za mało, by odnieść sukces. Formalna spójność nie wystarczy, byśmy przejęli się dramatami bohaterów. Największym problemem „Na karuzeli życia” jest właśnie to, że trudno uwierzyć w papierowe postacie, a tym bardziej w przeżywane przez nie tragedie. A jeżeli tworzy się kameralny dramat, minimalizuje scenografię, ogranicza fabularne wątki i koncentruje na kilku bohaterach, to trzeba z kreowanej sytuacji wycisnąć maksimum emocji – tych jednak zabrakło.

Ocena: 5/10