MFF T-Mobile Nowe Horyzonty #11–Męskie fantazje i śmietanka na torcie

Nowe Horyzonty dotarły do końca. To była znakomita edycja, co postaram się dodatkowo pokazać w tekście, w którym przedstawię najlepsze filmy festiwalu. Ostatni dzień imprezy przyniósł kolejne bardzo ciekawe i oczekiwane przez wielu tytuły. Można było nadrobić seanse dzieł nagrodzonych w konkursach, obejrzeć najnowsze filmy Terence’a Davisa i Athiny Rachel Tsangari i zakończyć cały festiwal niezobowiązującą rozrywką, jaką dostarczył nowy film Woody’ego Allena.

Chevalier

Chevalier, reż. Athina Rachel Tsangari

Gdyby ten film podpisał mężczyzna i w taki sposób opowiedziałby o kobietach, nazwano by go mizoginem. Reżyserka natomiast zostanie pochwalona za przenikliwość i krytykę męskiego świata, którego metaforę przedstawiła na ekranie. Faktycznie, Tsangari zasługuje na słowa uznania – głównie za humor i lekkość, pod którymi ukryła krytykę paternalistycznego społeczeństwa i rzeczywistości opartej na męskich fantazmatach. „Chevalier” można uznać za klasyczny przykład greckiej nowej fali, choć raczej przypomina propozycje Yorgosa Lathimosa, niż debiutanckiego „Attenberga” Tsangari. Film w realistyczny sposób przedstawia dość absurdalną sytuację. Grupa mężczyzn w średnim wieku spędza wspólny urlop na jachcie. Nurkują, łowią ryby i grają w gry. Narastająca potrzeba rywalizacji pcha ich ku zawodom, w których każdy aspekt ich życia będzie od tego momentu skrupulatnie oceniany przez resztę mężczyzn. Zwycięzca otrzyma miano „najlepszego w ogóle”. Zbudowana przez Tsangari metafora niestety nie grzeszy lekkością, a na dodatek jest zbyt upraszczająca. Nie trudno dopatrzeć się w grupie rywalizujących o prestiż i pozycję w stadzie mężczyzn symbolu czegoś większego. Choć samemu punktowi wyjścia trudno zarzucić brak oryginalności, to pod metaforyczną warstwą skrywa się zbyt ogólna teza na temat brzydszej połowy społeczeństwa, którą, według Tsangari, napędza jedynie adrenalina, rywalizacja i walka o prestiż. Nie zgadzając się na mizoginizm, nie zgadzajmy się na kłamliwe i zanadto upraszczające filmy o mężczyznach.

Sunset-Song

Sunset song, reż. Terence Davies

Tym bardziej warto krytykować kino reprezentowane przez „Chevaliera”, gdy pojawiają się filmy, które podejmując bardzo podobny temat, nie idą ani w tanią metaforykę, ani nie sięgają po efektowne, lecz mętne tezy. „Sunset Song”, najlepszy film pokazywany podczas festiwalu w sekcji Ale Kino+, również opowiedział o ciemnych stronach męskiej natury, lecz umieścił ukazywane wydarzenia w konkretnym czasie i miejscu. Zamiast metaforyzowania, przedstawił konkret, który posiada o wiele większą moc oddziaływania. Davies powrócił po długich latach i zaprezentował widowni dzieło wyjątkowe – poruszający, delikatny, a przy tym niezwykle przekonujący portret wyjątkowo silnej kobiety, która przez całe życie zmaga się z przeciwnościami losu, które wiązały się z dominującą rolą mężczyzn w społeczeństwie. Rzecz rozpoczyna się przed I wojną światową. Chris mieszka z rodzicami i piątką rodzeństwa na szkockiej prowincji. Jest najlepszą uczennicą w szkole, marzy jej się praca w zawodzie nauczycielki, ale nie będzie mogła zrealizować swoich planów. Życie nieustannie zmusza ją do weryfikowania posiadanych oczekiwań. Davies pokazuje, w jaki sposób miejsce urodzenia, sytuacja społeczna, płeć, a nawet szeroki kontekst geopolityczny wpływają na życie jednostki. Robi to jednak bez sięgania po publicystykę czy jakiekolwiek ideowe spory. Skupia się na jednostce i jej codzienności, na którą składają się najbardziej prozaiczne zajęcia. Życie Chris przypomina sinusoidę. Jest napędzane marzeniami i zwątpieniem, kolejnymi szansami zsyłanymi przez los i ich destrukcją, złudzeniami i rozczarowaniami. Film Daviesa przypomina kunsztowny portret we wnętrzu. Cała akcja filmu rozgrywa się praktycznie w jednej przestrzeni, postaci jest niewiele, ale ani przez moment nie odczuwa się teatralności tej realizacji. Twórca porusza ukazywaną bezwzględnością, złem i podłością ludzi w takim samym stopniu jak napawa nadzieją, wskazując na dobroć, uczynność i szlachetność. Trudno odnaleźć bohaterów jednowymiarowych, ich charaktery są formowane przez ciężkie życie i okoliczności. Również krytyka pełnego przemocy męskiego świata nie wypada upraszczająco. Zło nie znajduje się w jednostce, ani płci, lecz jest napędzane przez różne instytucje takie jak wojsko czy Kościół. Męskie fantazmaty są groźne i destruktywne również dla samych mężczyzn.

Ostatnie-dni-miasta

Ostatnie dni miasta, reż. Tamer El Said

Tegoroczny zwycięzca konkursu głównego Nowe Horyzonty rzeczywiście odznacza się oryginalną, wyrazistą formą. Dzięki niej w syntetyczny sposób opowiada o złożonej rzeczywistości, w której żyją jego bohaterowie. Główna postać mieszka w Kairze, ale jego bliscy znajomi zamieszkują inne ważne miasta Bliskiego Wschodu – Bejrut i Bagdad. Film jest wyjątkowym zapisem subiektywnego doświadczenia. Jest utkany ze wspomnień, doniesień medialnych, uczuć i obserwacji. Czwórka znajomych to filmowcy, którzy chcieliby opowiedzieć o skomplikowanej sytuacji ich rejonu geograficznego. Ważnym kontekstem są ich rodzinne miasta. To nie tylko przestrzenie, w których żyją, ale również miejsca konstruujące ich tożsamości, źródła wielkiej tęsknoty, ale także śmiertelnie niebezpieczne pułapki. Materiały rejestrowane przez bohaterów przenikają się z ich życiem. Razem składają się na emocjonalną mozaikę przedstawiającą polityczną, społeczną i religijną rzeczywistość krajów arabskich. Ta jest określana przez wzmagającą się falę religijnego fanatyzmu, niekończące się spory polityczne, kolejne rewolucje i demonstracje, krwawe akty terroryzmu oraz restrykcyjne prawo obyczajowe.

Oglądając „Ostatnie dni miasta”, trudno przebić się przez jego chaotyczną formę. W pewnym momencie jeden z bohaterów mówi, że różne wątki dzieła, tworzonego przez główną postać, nie łączą się we wspólną całość. Tak samo jest w oglądanym filmie. To był jednak zamierzony efekt, który miał symulować percepcję rzeczywistości osoby żyjącej w konkretnych okolicznościach geopolitycznych, żywiącej do pewnych osób uczucia, zmagającej się z przeszłością i żyjącej skomplikowaną codziennością. Złożony, nieoczywisty i wielowymiarowy obraz zarówno Kairu, Bliskiego Wschodu, jak i filmowej postaci mającej z pewnością wiele wspólnego z samym reżyserem.

Śmietanka-Towarzyska

Śmietanka towarzyska, reż. Woody Allen

Film niepasujący do festiwalu, na którym króluje kino artystyczne i poszukujące, co w żadnej mierze nie ujmuje mu jakości. W ostatnich latach Allen nie miał najlepszej passy, dlatego „Śmietankę towarzyską” można uznać za jeden z ciekawszych filmów mistrza z Nowego Jorku w ostatnim czasie. Niemniej wciąż daleko tej produkcji do najlepszych jego dzieł. Oddziałuje głównie swoją lekkością i bezpretensjonalnością. Nie ma wielkich ambicji, poza opowiedzeniem o nietypowym miłosnym trójkącie i odtworzeniem czaru klasycznego Hollywoodu. Duży był w tym udział słynnego włoskiego operatora Vittorio Storaro, który zamienił ekranową rzeczywistość w świat wyjęty wprost z filmu nakręconego w technicolorze. W ten sposób go odrealnił i dodał blichtru, świadomie zalewając ekran wykwintnymi barwami nieustannie zachodzącego słońca. „Śmietanka towarzyska” przypomina swoją nostalgiczną atmosferą „O północy w Paryżu”, z tą różnicą, że zamiast słynnych artystów, przez ekrany przewijają się znani aktorzy i reżyserzy. Jest przy tym skromniejsza. Nie ma tu miejsca na zawirowania z czasem, szczególnie bogatej scenografii, ani rozbudowanej intrygi. Allen w pełni skupił się na swoich barwnych i znakomicie zagranych bohaterach, którzy mieli nieszczęście wplątać się w dziwne relacje uczuciowe. Znakomity film na ciepły, letni wieczór w gronie znajomych!