Recenzja – „Pod wiatr”: Piaskiem po oczach

Polska kinematografia pęka w szwach od komedii romantycznych, ale starych dobrych melodramatów próżno w niej szukać. I tę niszę próbuje wypełnić film „Pod wiatr” Kristoffera Rusa. Szkoda tylko, że z nie najlepszym skutkiem, choć potencjał – trzeba przyznać – był całkiem spory.

Lato, plaża, morskie fale, a wszystko to na Helu. Już samą scenerią twórcy rozgrzewają nasze serca. Potrafią stworzyć z tych rodzimych widoków atrakcyjną przestrzeń, nie gorszą od śródziemnomorskich wybrzeży czy kalifornijskich kurortów. Tym bardziej, że skupiają się na świetnie wypadającym na ekranie środowisku kitesurferów. Więc gdy młodzi i piękni surfują, wykręcają niezłe wygibasy na deskach i dają się ponieść porywom wiatru, to przyczepić się nie ma do czego. Wystarczy jednak, żeby otworzyli usta.

Wtedy cały beztroski urok ulatuje, zastąpiony wszędobylskim schematem. Że będzie para, która się zakocha i napotka na przeszkody – to było jasne od początku. Bez tego nie ma melodramatu i raczej odstępstw od tej prawidłowości nie należało się spodziewać. Cała przyjemność płynąca z obcowania z tym gatunkiem filmowym zasadza się jednak na tym, w jaki sposób twórcy zakręcą tą historią: jakimi cechami obdarzą bohaterów, jaką skalą namiętności napełnią ekran, w jaki sposób wydobędą z pary chemię i jak bardzo młodzi będą musieli walczyć z otaczającą ich rzeczywistością. I właśnie z tym wymiarem melodramatu twórcy całkowicie sobie nie poradzili.

Choć zaczyna się obiecująco. Ona – Ania – jest bogatą nastolatką, która przyjeżdża na wakacje z ojcem, jego nową żoną i ich wiecznie płaczącym dzieckiem. On – Michał –natomiast to wrażliwy wagabunda, romantyczny marzyciel, który za dnia uczy turystów pływać na kite’cie, a wieczorami dorabia jako kelner w hotelu, gdzie zatrzymała się dziewczyna. Obok nich są jeszcze przyjaciele rodziny Ani – ciocia, wujek i, przede wszystkim, Kuba, który jest od dzieciństwa zakochany w dziewczynie i liczy na to, że uda im się ułożyć razem życie w Londynie, gdzie ona wybiera się na studia.

Należy jeszcze dodać, że matka Ani niedawno zmarła, a jej miejsce zajęła młoda i atrakcyjna Patrycja. Ten „starter pack” jest być może schematyczny, ale wielowymiarowy i obiecujący. Mógłby bowiem wygenerować cały zestaw konfliktów: klasowy (biedny Michał, bogata Anna), miłosny (zakochany Michał, zazdrosny Kuba), rodzicielski (nadopiekuńczy ojciec, próbująca zdobyć niezależność Ania), rodzinny (wciąż pogrążony w rozpaczy po utracie żony ojciec, niedoceniana Patrycja). I wszystkie konflikty gdzieś się tam na horyzoncie zarysowują, ale problem w tym, że żaden z nich nie wybrzmiewa w pełni, a główny, na chwilę rozdzielający kochanków, jest najbardziej schematyczny z możliwych, na dodatek rozwiązany niemal jak za dotknięciem magicznej różdżki.

Twórcom w najmniejszym stopniu udało się wydobyć różnicę w zamożności, chociaż na samym początku to ona najbardziej rzuca się w oczy. Wydawać by się mogło, że ojciec stanie się obrońcą ładu, kimś kto będzie dbał o status córki i nie pozwoli na łączenie „błękitnej” krwi z byle kelnerem. Ale nie, konflikt idzie całkiem inną drogą, a rodzic ma jedynie pretensje o to, że córka wraca do hotelu nad ranem – a z kim się umawia i co robi, w ogóle go nie interesuje.

Także zawirowania miłosne nie dostarczają zbyt wielu emocji. Kuba nie wydaje się przesadnie zdeterminowany, by zdobyć Annę, a ona nie daje mu żadnych szans. Zresztą chłopak szybko znajduje inny obiekt westchnień – i po kłopocie. Co ciekawe, najmocniej wybrzmiewają konflikty rodzicielski i rodzinny. Być może dlatego, że Marcin Perchuć, wcielający w się w postać ojca Anny, stworzył najciekawszą, najbardziej zniuansowaną postać. Potrafił ukazać Andrzeja jako mężczyznę rozdartego, zagubionego, próbującego ostatkiem sił zachować swoją władzę, która jednak całkowicie wymyka się mu z rąk. Wciąż przeżywa niedawną stratę żony, jego nowa partnerka wydaje się oziębła, a późne rodzicielstwo czymś ponad jego siły. Na dodatek ukochana nastoletnia córka ewidentnie się od niego oddala. Właśnie dlatego uderza – zaborczo przeciwstawia się uczuciom Ani. Choć, trzeba przyznać, jak na miejsce, w którym się znalazł, mógłby uderzyć mocniej.

Twórcy jednak postanowili główny konflikt oprzeć na czymś całkiem innym – na kompletnym banale. Po kilku miłych chwilach i zakiełkowaniu uczucia Ania widzi Michała z inną dziewczyną. Jak to się skończy? Nietrudno zgadnąć – równie banalnie. I twórcy najprawdopodobniej zdali sobie sprawę, że aż tak łatwo być nie może, więc dodali emocji w wątkach pobocznych, całkowicie rozmijających się z główną nicią fabularną. Nie można bowiem było nie wykorzystać tego, że Michał jest surferem. Muszą być więc zawody, niebezpieczny manewr i… dopowiedzcie sobie resztę sami, a na pewno się nie pomylicie.

Ostatecznie więc, „Pod wiatr” sypie piaskiem w oczy, a nie dodaje wiatru w żagle. Para kochanków zupełnie nas nie obchodzi, bo ani ich uczucie gorące, ani problemy angażujące. Naszkicowane konflikty nie wybrzmiewają, więc czemu mamy się nimi przejmować? Nagle kiełkujące przeciwności losu rozwiązują się same, więc nasze serca nie muszą nawet zadrżeć. Pierwsza od dawna próba nakręcenia polskiego melodramatu kończy się więc piękną (bo ładne widoczki), ale jednak katastrofą.

Ocena: 4/10