Baloniki w kształcie serc rozdawane w galerii handlowej, czerwone róże, malowane, gipsowe aniołki, spacerowanie po fotogenicznym Śródmieściu i nadchodzące Walentynki – te elementy są doskonale znane z polskich komedii romantycznych. Pojawiają się również w „Planie B” Kingi Dębskiej i to z pełnym rozmysłem. W ten sposób reżyserka weszła w dialog z tym najchętniej oglądanym w naszym kraju gatunkiem filmowym, nie tyle go krytykując, jednoznacznie obnażając jego fałsz, co pokazując, że w życiu rzadko kiedy można liczyć na przesłodzony happy end, a znacznie łatwiej o gorycz planu b.
Reżyserka znakomitych „Moich córek krów” ponownie nakręciła film o słodko-gorzkim posmaku, jednak tym razem znacznie delikatniejszy i bardziej stonowany. Mniej w nim śmiechu, a dramaty nie wybrzmiewają ogromem swojej tragiczności. To jednak nie tylko konsekwencja przyjętej emocjonalnej tonacji, lecz również, niestety, problemów ze scenariuszem. Choć nie brakuje w nim wydarzeń rozrywających serce, trudno w pełni poczuć ich wagę dla życia bohaterów. Filmowe postacie są zaledwie naszkicowane – jest ich zbyt wiele i otrzymują za mało czasu, by nas do siebie przywiązać i zarazić odczuwaną rozpaczą.
„Plan B” jest mozaiką ułożoną z kilku historii o różnym napięciu emocjonalnym. Kochanek Agnieszki ginie w wypadku kolejowym, Mirek wychodzi z więzienia, ale nie ma do kogo wracać, Natalię zostawia mąż, a Klara bardziej niż o swoje życie martwi się o starzejącego ojca. Każdej z tych postaci w jedną chwilę zawala się świat. Wcześniej snute plany trzeba odwołać i wydaje się, że z otchłani rozpaczy nie ma już wyjścia. Ale okazuje się, że na końcu zawsze pojawia się promyk nadziei. Wszystkie te króciutkie opowiastki mają ambicję pokazać, że zawsze jest jakiś – tytułowy – plan b, choć nigdy nie jest on spełnieniem naszych marzeń.
Dębska wciela się w rolę terapeutki, która swoimi filmami dodaje otuchy i nadziei – jest blisko swoich bohaterów, których odziera z lukru postaci znanych z komedii romantycznych. Choć momentami ich przypominają, bo mieszkają w podobnych domach, parają się identycznymi zajęciami i odwiedzają te same miejsca, to są od nich o pół tonu prawdziwsi – bliżsi zwykłego życia. Dzięki temu znacznie łatwiej im uwierzyć i empatycznie zrozumieć. Szkoda jednak, że Dębska zbytnio upodobniła swój film do rom-comu, nadmiernie łagodząc przekaz. Pod koniec dała się złapać w pułapkę zbyt prostego pocieszenia, co było konsekwencją wpadnięcia w koleiny konwencji. Ostatecznie niewygodne i nierealne z początku plany b zostają nadmiernie łatwo oczyszczone z goryczy i przedstawione niemal jak happy endy, które spadają bohaterom praktycznie z nieba.
Świetnie, że polscy filmowcy stają się coraz bardziej samoświadomi i potrafią kreatywnie podejść do popularnych w kraju gatunków, wykorzystując je do własnych celów. Kinga Dębska jednocześnie ironizuje z komedii romantycznych i czerpie z nich – w ten sposób tworzy własną estetyczną propozycję, która mówi do widzów za pomocą znanych klisz, ale przekazuje coś innego. Szkoda, że nie zdecydowała się jednak na opowiedzenie tylko jednej z tych czterech historii, dzięki czemu mogłaby lepiej dopracować bohaterów, jeszcze bardziej skomplikować ich losy i poprawić dramaturgię. Wierzę, że wtedy nie trzeba byłoby sięgać po zbyt ograne rozwiązania i byłoby jeszcze więcej miejsca na ironię, wycelowaną w popularny gatunek. A tak trzeba się zadowolić dziełem niedoskonałym – przynoszącym ukłucie rozczarowania niczym życiowy plan b.
Ocena: 6/10
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze 2 komentarze
Mam podobne zdanie, dla mnie ogromne rozczarowanie – film, który udaje ambitne kino jest niczym kolejna część „Listów do M”. Wkurza mnie taka naiwność w kinie.
Prawda – chciał być mądrą odpowiedzią na filmy pokroju 'Listy do M.’, ale niestety zbyt wiele z nich czerpie, by móc odnieść się do nich z należytą ironią…