Nie żyjemy w dobrych czasach dla komedii. Każdy film, który potrafi rozgrzać nasze przepony jest na wagę złota. Dlatego film Shane’a Blacka „Nice Guys. Równi goście” należy docenić w sposób szczególny. Obraz utrzymany w klimacie parodii filmowej rodem z lat 80. i 90. jest filmem typowo rozrywkowym, ale przy tym zadziwiająco wielowymiarowym. W fazie produkcji musiał wydawać się projektem wyjątkowo ryzykownym, bo na jego sukces musiało złożyć się kilka rzeczy. Wszystkie wypadły znakomicie.
Nie bez powodu wspomniałem, że „Równi goście” posiadają klimat filmów z lat 80. i 90., choć akcja filmu rozgrywa się w latach 70. Te dwie dekady to złoty czas parodii. Postmodernizm królował na ekranach, każdy twórca starał się puszczać oko do widza i nawiązywać do znanych konwencji, konkretnych filmów czy kultowych scen. Niektórzy nie mrugali, tylko chwytali za gardło i walili w głowę dosłownością. Seria filmów z Leslie Nielsenem czy parodie Mela Brooksa nie grzeszyły subtelnością, bo nie taki był ich cel. Korzystali ze slapsticku, przekręcali imiona znanych bohaterów, wprost nawiązywali do rozpoznawalnych filmów. Obiektem ich drwin było zarówno kino im współczesne, jak i to ze wcześniejszych dekad. Szczególnie wdzięcznym przedmiotem parodii były filmy policyjne, amerykańskie „produkcyjniaki” wychwalające braterstwo, wzajemne oddanie i honor. Shane Black upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Skopiował znaną formułę wyśmiewania dawno już wyśmianej konwencji, a przy okazji sparodiował parodystów. „Nice Guys. Równi goście” to, jak źle by to nie zabrzmiało, „meta-parodia”.
Film opowiada o dwóch wyjątkowo nieudolnych detektywach, którzy dostali przeciwstawne zlecenia. Jeden stara się namierzyć tajemniczą Amelię, a drugi próbuje ją bronić przed podejrzanymi typkami śledzącymi ją. Gdy trafiają na siebie, okazuje się, że muszą połączyć siły, by rozwiązać zagadkę nagłego zniknięcia Amelii. Fabularna rozgrywka jest całkowicie pretekstowa, choć posiada swoje smaczki i wyjątkowy wdzięk. Akcja rozgrywa się w Los Angeles lat 70. w środowisku filmowców. Tajemnicza młoda kobieta okazuje się być związana z biznesem porno, do którego trafiła, by propagować walkę o… czyste powietrze w osnutym smogiem mieście. Detektywi nie bez przyjemności zaliczają więc branżowe bankiety, by odszukać dziewczynę i kopię filmu, w którym zagrała.
Zdecydowanie najmocniejszą stroną „Równych gości” jest serwowany humor – to w nim ukrywa się sekret filmu i jego podwójne dno. Otóż wypowiadane przez odtwórców głównych ról – Ryana Goslinga i Russella Crowa – zdania to kwintesencja tak zwanych sucharów. Również żarty sytuacyjne niekoniecznie pragną być wyjątkowo wysublimowane. Przykład: March przychodzi do swojej nowej klientki, która zleca mu odnalezienie męża. Już podczas wstępnej rozmowy okazuje się, że długoletni partner staruszki od dawna nie żyje. Albo ten: March i Healey znajdują ciało, którego postanawiają się jak najszybciej pozbyć. Z trudem je podnoszą i gramolą się, by przerzucić je przez ogrodzenie. Okazuje się, że zwłoki lądują na stole dostojnych biesiadników. Itd. itp. Suchara goni suchar, ale są to suchary świadome, podane w sposób wyrafinowany i niewymownie śmieszny. Przypominają one gagi z filmów typu „Hot Shots!”, ale twórca zrezygnował jednak ze slapstickowej konwencji i był w pełni świadomy niskiego poziomu serwowanych żartów. To niezwykła sztuka śmiać się z samego siebie, śmiejąc się z innych.
Nie byłoby tego filmu, gdyby nie aktorzy. Jego sukces oparty jest na Ryanie Goslingu i Russellu Crowe. Szczególnie ten pierwszy zagrał tu w kontrze do swojego dotychczasowego emploi. Wcielił się w rozpitego, niezdarnego i nieszczególnie ogarniętego ojca, który stara się sprostać roli sprawnego detektywa. Jednak wszystko, co osiąga, udaje mu się dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu i rezolutnej córce. Crowe natomiast zagrał gruboskórnego i brutalnego mężczyznę po przejściach, który częściej korzysta z kastetu i wielkiej spluwy niż z inteligencji. Mam nieodparte wrażenie, że Black pisał tę postać z myślą o Johnie Goodmanie. March i Healey stanowią parę karykaturalną i barwną jednocześnie. Gliniarz i prokurator XXI wieku. Dzięki ich urokowi i komediowym umiejętnościom każda linijka tekstu niewymownie bawi, podobnie jak wszystkie przerysowane gagi, pozy i miny. Od aktorów bije wielki dystans i można odczuć, że oni również znakomicie bawili się biorąc udział w produkcji.
Jedyny zarzut, który można postawić „Równym gościom”, to, paradoksalnie, ten, że są nierówni. Film ma znakomite tempo, akcja goni akcję, żarty się sypią, gagi piętrzą, ale tylko do mniej więcej połowy seansu. Potem następuję nieprzyjemne spowolnienie, które niestety trwa w różnym nasileniu już do końca filmu. Dlatego końcówka również nieco rozczarowuje, podobnie jak sposób rozwikłania zagadki. Nie ma jednak tego złego. Przez pierwszą – znakomitą – część filmu dzieło nabiera takiego rozpędu, że nawet gwałtowne hamowanie nie powoduje zatrzymania machiny. Bohaterowie z marszu zdobywają nasze serca, dzięki czemu z przyjemnością śledzimy ich perypetie nawet wtedy, gdy akcja spowalnia, a scenarzyście zabrakło pomysłów na kolejne mistrzowsko „suche” dialogi.
„Równi goście” nie są filmem, z którego mamy wyłapywać nawiązania do konkretnych filmów czy postaci. To raczej przekorna parodia, która wyśmiewając, składa jednocześnie hołd. Chętniej stanie się wzorem dla kolejnych podobnych dzieł, niż będzie żerować na filmach już znanych. Nie odtwarza, lecz produkuje, choć oczywiście skwapliwie korzystając ze znanych matryc. Potrafi ich jednak używać z polotem niezwykle kreatywnego autora. To również film niezwykle niedzisiejszy. Kategoria retro pasuje do niego nie tylko dlatego, że jest stylizowany na produkcje z lat 70. To dzieło pełne pozytywnej dezynwoltury i bezpretensjonalności. Nie jest kunktatorsko nastawione na wielką widownię. Bohaterowie rzucają bluzgami, a aktorki świecą golizną, więc familijna widownia na film nie pójdzie. Nie każdy również musi się odnaleźć w tej podwójnej grze z autoparodią. Czuć, że Shane Black kocha kino. Potrafi kreować i zadziwiać. Zarazem wciąga, bawi i stymuluje intelektualnie. To naprawdę równy gość!
Komentarze (0)