Recenzja – „Zenek”: Jak motyle

Wielu spodziewało się, że „Zenek” okaże się tak naprawdę „Żenkiem”. Niektórzy wręcz tego oczekiwali – bo wiecie, to film o disco polo, więc nie może być dobry. O jakiż będzie ich zawód! Nie dlatego bynajmniej, że film Jana Hryniaka jest jakimś ponadprzeciętnym dziełem. Bynajmniej. Jest nakręcony niewprawną ręką, na podstawie słabego scenariusza, nieporadnie próbujący imitować niedawne rodzime filmy biograficzne spod znaku „Bogów” czy „Sztuki kochania”. Ale jednocześnie ma do zaoferowania dobrą scenografię, kostiumy i niezłych aktorów, z Jakubem Zającem, odgrywającym tytułową rolę, na czele.

Ale największy problem „Zenka” znajduje się poza słabą reżyserią i nieprzekonującą historią. Nad filmem wisi piętno grzechu pierworodnego – fundamentalnego założenia, przyświecającego temu projektowi. Przypomnę, że nadal nie mamy filmowej biografii Jana Kiepury, Czesława Niemena czy Grzegorza Ciechowskiego. Spośród naszych muzyków na ekran przełożono jedynie życie Ryśka Riedla. No i teraz Zenka Martyniuka. Czym takim sobie na to zasłużył? No właśnie – nie bardzo wiadomo. Wiadomo natomiast, że film wyprodukowało TVP, które nie stroni od muzyki discopolowej, a jej największą gwiazdą jest obecnie właśnie Martyniuk, często i chętnie występujący w telewizji. TVP w ten sposób postanowiło podtrzymać modę na lansowane zjawisko i wesprzeć swoją największą muzyczną gwiazdę. Czyli po prostu – tłumaczy swoje zaangażowanie w disco polo, tworząc mit Martyniuka.

Nie byłoby to ani dziwne, ani oburzające, gdyby tytułowy Zenek był postacią faktycznie ponadprzeciętną – z wyjątkową drogą kariery czy wybitnym talentem – albo twórcy mieli pomysł, jak sprzedać disco polo jako muzykę ważną. Na ten temat w filmie pada tylko jedno zdanie, gdy młody Zenek mówi, że lubi grać muzykę do zabawy, która daje ciężko pracującym ludziom chwile wytchnienia. Rzeczywiście, jeśli spojrzeć na disco polo, to jej magia i popularność biorą się z prostoty, przystępności i rozrywkowego charakteru. Świetnie sprawdza się na niezobowiązujących imprezach, biesiadach czy weselach. Kto nie bawił się przy „Jesteś szalona”, niech pierwszy rzuci kamieniem! Nie warto przekonywać, że jest to muzyka dla koneserów, czy wartościowa ze względów muzycznych. Nikt tego po niej nie oczekuje. Ma jedynie dawać czysto cielesną rozkosz bezpretensjonalnej rozrywki. O, jakże byłoby ciekawiej i sprawiedliwiej, gdyby twórcy poszli właśnie w tę stronę. Gdyby zdecydowali się pokazać tę muzykę jako fenomen społeczny, albo ważne źródło rozrywki na prowincji, mogliby osiągnąć swój cel – przedstawić disco polo jako muzykę niekoniecznie dobrą, ale z pewnością dla wielu istotną.

Tak się jednak nie stało. Największym zaskoczeniem podczas seansu jest to, że disco polo w tym filmie praktycznie nie ma, jakby twórcy się go wstydzili. Nie usłyszymy ani największych hitów z lat 90. (które mogłyby w widzach wywołać nutkę nostalgii), ani obecnych (dzięki czemu wielu tupałoby z przyjemnością nóżką), a co najbardziej zadziwiające – nawet utworów Matryniuka! Za to posłuchamy wiele coverów zagranicznych hitów z lat 80., które młody Zenek śpiewał bardzo łamaną angielszczyzną. Wygląda to tak, jakby ktoś chciał nas przekonać, że Boney M. to disco polo…

Ten brak jest znaczący i wiele mówi również o problemach scenariuszowych. „Zenek” nie jest bowiem typowym success story, a przecież z powodzeniem mógłby być. Nie trudno byłoby rozpisać biografię Martyniuka na historię „od zera do milionera”. Początkowo nawet wydaje się, że tą fabularną ścieżką podążają twórcy. Jednak gdy tylko Akcent zaczyna robić karierę, twórcy… przeskakują o kilkanaście lat do zupełnie innej historii. Nie zobaczymy więc ani procesu twórczego, historii powstawania największych hitów, ich tryumfalnego pochodu na listach przebojów czy zdobywania rzeszy fanów. W filmie zespół Akcent niemal nie istnieje, a tym bardziej jego muzyka i społeczny fenomen.

„Zenek” nie jest również ani historią miłosną, portretem ciekawego człowieka, ani filmem historycznym. Trudno znaleźć gatunek, który by Hryniak realizował. Wystarczy powiedzieć, że pod koniec opowieść skręca w stronę… kina sensacyjnego! Oczywiście bardzo nieudolnie nakręconego, bez poprawnie rozpisanej dramaturgii i właściwego tempa akcji. Ostatnia sekwencja, w której Zenka gra Krzysztof Czeczot, jest sztucznie doczepiona i pojawia się w filmie jedynie po to, by dodatkowo uwznioślić tytułową postać.

Film nie trzyma więc w napięciu, nie oferuje ciekawej historii, nie ma w nim żadnych zwrotów akcji, czy angażujących bohaterów. Są za to dobrze oddane w scenografii i kostiumach lata 80. i 90. – przede wszystkim na prowincji. Film daje nam możliwość wzięcia udziału w prowincjonalnych piknikach, remizowych potańcówkach, biesiadach przy ognisku i dansingach w klubach disco. To zdecydowanie największa wartość filmu – oddaje ducha czasów i miejsc.

Twórcy nie postarali się więc, by przedstawić disco polo w sposób atrakcyjny, czy jako muzykę z jakichś powodów ważną. Postanowili natomiast przedstawić jej przeciwników jako agresywnych, nietolerancyjnych chamów i zabijaków. W filmie pojawiają się postacie fanów rocka, których jedyną rolą w filmie jest rozbijanie potańcówek i bicie discopolowców. To bardzo groźne przesłanie, które ma swój wymiar ideologiczny. W ten sposób twórcy wyrazili swoją opinię na temat wszystkich tych, którzy nie akceptują muzyki swojego bohatera – to wywyższająca się hołota, która nie jest w stanie zrozumieć, że nie wszyscy lubią bawić się przy Led Zeppelin.

Trawestując słowa jednej z piosenek Martyniuka, „Zenek” to jest film niezły tylko przez chwile, chwile. Wtedy, gdy odmalowuje realia epoki, gdy gna bohaterów przez błota wiejskich straganów, każe im jeździć powozami i odwiedzać obóz cygański. Ale też wtedy, gdy Zenek gra i śpiewa, a ludzie się bawią – w tych momentach widać przynajmniej jakiś sens tej opowieści: szczęście, jakie daje ta niezobowiązująca muzyka. Jednak te chwile są, zgodnie z tekstem piosenki, ulotne jak motyle. Bo, gdy tylko zastanowić się nad strukturą tej opowieści, konstrukcją głównej postaci, celem filmu, czy jego wymową, to chciałoby się raczej zaśpiewać inny discopolowy hit: „oni czują we mnie piniądz” i tylko na tym twórcom zależy. Wydaje im się, że wystarczy stworzyć film o idolu mas, by masy poszły do kin. Mam nadzieję, że producenci srogo się przeliczą i nie znajdujemy się na progu fali biografii kolejnych nijakich wokalistów, których można coraz częściej oglądać w Telewizji Polskiej.

Ocena: 4/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.