Biografia Michaliny Wisłockiej jest tak bogata, że spokojnie mogłaby obdarować niejeden scenariusz. To bogactwo, paradoksalnie, stało się pułapką, w którą wpadł film Marii Sadowskiej. „Sztuka kochania”, choć ma wiele bardzo dobrych momentów, cierpi na nieumiarkowanie, jak wzorzyste stylizacje bohaterki. Z drugiej jednak strony, to właśnie osobowość Wisłockiej, jej energia, determinacja i wewnętrzne pęknięcie jest największą wartością tej opowieści.
Kolorowe chusty, kwietne desenie bluzek, spódnic i sukienek bohaterki, fantazyjne, secesyjne wzory tapet – scenarzyści i kostiumografowie nasycili obraz zmysłowymi, naturalnymi ornamentami, które bardziej od niewątpliwej funkcji ozdobnej miały odwzorowywać bujną osobowość głównej bohaterki. Jej żywiołowość, energiczność, dynamizm i otwartość przełożyły się na sposób prowadzenia narracji i aranżacji poszczególnych scen, które popadły jednak w zbytnie rozedrganie. Scenarzysta Krzysztof Rak postanowił spleść ze sobą trzy płaszczyzny czasowe. Węzłowym punktem fabuły uczynił potyczki Wisłockiej z departamentem kultury, który nie chciał wyrazić zgody na wydanie „gorszącej” książki. Jednak ten jakże ważny epizod z życia bohaterki słusznie okazał się dramaturgicznie niewystarczający, dlatego zdecydowano się uzupełnić go wydarzeniami z wcześniejszych lat. Narracja została więc rozbita na wiele wątków, do których pod wpływem wspomnień bohaterki powracamy. Ostatecznie efekt jest taki, że gdy już wciągniemy się w sprawę małej bitwy ze sztywnymi i nieprzejednanymi ważniakami z wydziału kultury, nagle lądujemy w środku wojny i przyglądamy się miłosnym problemom bohaterki.
Ta ciągła zmiana płaszczyzn czasowych spowodowała, że kolejne wątki życia Wisłockiej wydają się spłaszczone i jakby „odfajkowane”. Trudno również połapać się w emocjonalnych stanach bohaterki, która w scenach z lat 70. kipi życiową energią i determinacją, by przy okazji przedstawiania jej miłosnych przygód przypominała delikatną mimozę. Nieustanna żonglerka emocjonalnymi tonacjami postaci przełożyła się również na rozedrganie gatunkowe. Historia sporów z władzą została opowiedziana niezwykle sprawnie i dynamicznie, posiłkując się głównie schematami komediowymi, natomiast wątki z przeszłości bohaterki przedstawiono uderzając w wysokie melodramatyczne tony. Efektem niestety nie jest pogłębiony portret niejednoznacznej postaci, lecz wrażenie, że oglądamy biografię kilku różnych osób.
Zdecydowanie lepiej byłoby, gdyby twórcy skoncentrowali się tylko na jednym okresie z życia bohaterki, albo opowiedzieli jej biografię chronologicznie, dodając wątek problemów z wydaniem książki jako zwieńczenie jej życia, podsumowujący wcześniejsze doświadczenia. Tak byłoby lepiej również z tego powodu, że jej sercowe perypetie – związek w trójkącie i romans z żonatym mężczyzną – posiadają zwyczajnie większy potencjał dramaturgiczny. Trudno nie odnieść wrażenia, że problemy z wydaniem książki zostały podkręcone na potrzeby filmu i ostatecznie rozwiązane na zasadzie ex machina. W tej historii zwyczajnie brakuje napięcia i zwrotów akcji – jest płaska, dzieli się tylko na dwa etapy: przedłużające się siłowanie z nieugiętą władzą oraz niejako spadające z nieba rozwiązanie.
Niemniej, to właśnie ten wątek na ekranie wypadł znacznie lepiej niż miłosne perypetie bohaterki. Cała skomplikowana relacja uczuciowa między nią, jej mężem i przyjaciółką została rozegrana w kilku krótkich scenach i jednej dłuższej, wykładającej jak na tacy emocjonalne stany każdej ze stron. W żadnym momencie ten miłosny trójkąt nie został przedstawiony jako coś pozytywnego, wiążącego i przynoszącego choćby minimalne spełnienie. Każdy, według twórców, od początku do końca niemiłosiernie się w nim męczył i ukrywał swój ból przed resztą. Tylko tyle da się wywnioskować z daleko idących emocjonalnych i fabularnych skrótów, które popełnili twórcy opowiadając ten jakże zajmujący i kluczowy dla biografii Wisłockiej wątek. Najwidoczniej nie starczyło im czasu, by wgłębić się w uczuciowe tajniki nietypowego związku – ostatecznie z historii można wysnuć umoralniający wniosek, by lepiej nie bawić się w tego typu erotyczno-uczuciowe eksperymenty. Mam wrażenie, że Wisłocka nie zgodziłaby się z taką puentą swojej biografii.
Przewagą wątku rozgrywającego się w latach 70. jest scenograficzny i kosmograficzny zamysł, dynamizm narracji i gra aktorska Magdaleny Boczarskiej, która jedynie w tym epizodzie miała cokolwiek do zagrania. Retrospekcje opowiedziane są zbyt pośpiesznie i w zbyt krótkich scenach, by aktorka mogła zademonstrować pełnię swoich możliwości. Największym odkryciem tego filmu okazał się fakt, że posiada ona znacznie większe umiejętności komiczne, niż melodramatyczne. Nie jest dziełem przypadku, że najlepiej na ekranie wypadły te sceny, w których aktorce pozwolono coś zagrać i na dłużej zatrzymano się w jednym miejscu i czasie – jak we fragmencie rozgrywającym się na imprezie w wydawnictwie. Dopiero wtedy udzieliła się energia postaci, jej otwartość, bezpośredniość i sympatyczne gadulstwo, dzięki któremu zyskiwała zarówno przyjaciół, jak i wrogów.
„Sztuka kochania” ma również swoje bardzo mocne strony. Przede wszystkim dynamiczną inscenizację scen w wątku z lat 70., choć niepotrzebnie podkręcanych dodatkowo zbyt agresywną i ilustracyjną muzyką Jimka. Najwyraźniej nie zaufano pracy kamery, montażyście a przede wszystkim samej Boczarskiej, a to właśnie te trzy elementy spowodowały, że z wypiekami śledzi się rozwój akcji i kibicuje bohaterce w walce z nieprzejednanymi dygnitarzami. Mimo że sama historia, jak wspominałem, napięcia jest pozbawiona, co dodatkowo każe wychwalać kunszt realizatorów. Kolejnym mocnym punktem są dialogi, ale tylko te, w których postawiono na ostre puenty, zdecydowanie i inteligencję bohaterki. Takie usłyszymy jedynie w wątku głównym.
Wszystko, co najlepsze w filmie Sadowskiej składa się na konstrukcję głównej bohaterki i sposób przedstawienia PRL-owskiej władzy. Jeszcze nigdy w polskim kinie nie przedstawiono kobiety realizującej się tylko na polu zawodowym, a nie uczuciowym czy rodzinnym. Wisłocka rzeczywiście została przedstawiona, co szczególnie przypadłoby jej do gustu, jak Skłodowska-Curie seksuologii. Również komunistyczna władza nie była dotąd przedstawiana w taki sposób. Tym razem nie jest politycznym ciemiężycielem, lecz stróżem pruderyjnej moralności, bojącym się zadzierać z Kościołem. Cenzor natomiast pierwszy raz w polskim kinie nie występuje jako kastrator polityczny, lecz obyczajowy.
„Sztuka kochania” to sensualna opowieść pełna barw i emocji. Całość opiera się na scenograficznej i kostiumograficznej spójności i grze aktorskiej Boczarskiej. Dzięki kobiecej energii Sadowskiej film posiada wewnętrzny nerw i przedstawia siłę kobiet, tak rzadko pokazywanej od tej strony w polskich filmach. Wisłocka była prawdziwą „niebezpieczną kobietą”, bo potrafiła otwarcie mówić o rzeczach fundamentalnych, o których niektóre wąskie umysły bały się nawet pomyśleć. Choć film cierpi na rozmaite problemy, to działa na wyobraźnię i daje wgląd w nieodkryte do tej pory przez polską kulturę rejony historycznej świadomości. Choć truizmem wydaje się przekonanie o ważnej roli kobiet w życiu społecznym, to tak mało filmów otwarcie zwraca na to uwagę. Dobrze, że powstają tego typu dzieła, pozwalające zgłębić kobiecą wrażliwość i te sfery ludzkiego życia, które z ich perspektywy wydają się szczególnie istotne. Mężczyźni nie mają na to zwyczajnie odwagi.
Komentarze (0)