Seans dokumentu Kuciły przypomina medytację: materializuje czas, odwraca priorytety, pozwala skupić się na niedostrzegalnych na co dzień szczegółach. Daje również wejrzenie w szczególny świat Andrzeja Strumiłły, kresowego artysty, zamieszkującego dziewiętnastowieczny dworek. Przyglądamy mu się w szczególnym momencie – podczas wizyty młodej, białoruskiej malarki, która traktuje wizytę u malarza jak wkroczenie do świeckiej świątyni.
Kuciła jest nieśpieszny, tak jak obserwowana rzeczywistość. Jego dokument składa się z odgłosu padającego deszczu, wolnego tętentu koni, cerkiewnych zaśpiewów i długich rozmów przy kolacji o snach. Koncentruje się przede wszystkim na relacji między kobietą a mężczyzną, przypominającej relację ucznia i mistrza. Maria traktuje pobyt u artysty jak azyl, ucieczkę od miasta, z którym niechętnie i zdawkowo kontaktuje się przez komórkę. Traktuje czas na wsi odświętnie: celebruje każdy moment, czerpie garściami z porad mistrza, ale również chętnie poświęca się prozaicznym rozmowom. A Kuciła robi wiele, by dodatkowo podkreślać wagę tego spotkania – być może ostatniego tych dwojga, bo Strumiłło niemal w każdej rozmowie podkreśla, że jego czas jest już bliski.
„Summa” z dokumentu o relacji dwojga artystów o podobnej wrażliwości mimo sporej różnicy wieku nagle staje się opowieścią o odchodzeniu pewnego świata. Nad filmem nieustannie unosi się powiew śmierci – ale nie ma w tym żadnej grozy, raczej tajemnica i melancholia. Bo powolne odchodzenie artysty powoduje zanik pewnego spojrzenia na świat, nieprzekazanych doświadczeń, artystycznej wizji. Reżyser chętnie celebruje przestrzenie –kontempluje włości artysty, szczególnego miejsca symbiozy człowieka z naturą, coś na kształt pustelni. Pod koniec okazuje się jednak, że wyjątkowości temu miejscu przydaje artysta – bez niego nie będzie już tym samym, a coraz agresywniej wdzierające się miasto niechybnie doprowadzi do małej apokalipsy tej przestrzeni. „Summa” to powolny, cichy i piękny film o powolnym, cichym i pięknym odchodzeniu.
Komentarze (0)