Recenzja – „Amonit”: Portret kobiet bez ognia

Zawsze bardzo szkoda mi aktorów, którzy tworzą wybitne kreacje w bardzo przeciętnych filmach. Tak stało się tym razem w przypadku Kate Winslet, która w „Amonicie” gra znakomicie, ale na nie wiele się to zdało. Film ulepiony jest bowiem z kilku nośnych obecnie tematów, przebrany w historyczne łaszki bez zgłębienia problemów społecznych ówczesnego czasu, a na dodatek odznacza się bardzo źle napisaną historią.

„Amonit” po pierwszych scenach można byłoby pomylić z „Portretem kobiety w ogniu” – akcja rozgrywa się w podobnym czasie (koniec XIX wieku), w podobnej scenerii (wietrzne nabrzeże) i z podobnymi bohaterkami (dwie kobiety). Tematyka również jest podobna, bo bohaterki również zakochują się w sobie wbrew okolicznościom. Ale na tym podobieństwa by się kończą. Celine Sciamma potrafiła bowiem wykorzystać tło społeczne do stworzenia dramaturgicznego napięcia, a u Lee ówczesna kultura jest jedynie efektownym sztafażem.

W ogóle wątek romansowy mógłby się tu nie wydarzyć, bo wygląda na sztucznie doczepiony do opowieści o siostrzanej solidarności. Całkowicie nie czuć chemii między bohaterkami granymi przez Winslet i Ronan – ich nagle wybuchające uczucie jest zwyczajnie nieprzekonujące, tym bardziej, gdy weźmie się niekoniecznie sprzyjające okoliczności kulturowe – ale ich Lee pod uwagę w ogóle nie bierze. Co więcej, film słabo wypada jako melodramat, bo brakuje mu jakiegoś napięcia, konfliktu, złamanych serc. W zamian jest mdły romans i dłużyzny. O temperaturze płomienia emocji z finału „Portretu kobiety w ogniu” nawet nie mamy co marzyć.

Ostatnia rzecz – skłonność do mało wyrafinowanych wizualnych metafor, w których rolę główną odgrywają insekty. Jak bohaterka jest uwięziona przez swojego męża w nudnym życiu, to opowiadającym o tym scenom musi towarzyszyć motyl uwięziony w szklance. Jak jedna z bohaterek próbuje przemówić do drugiej, to otrzymujemy obraz ptaka dziobiącego pancerzyk skorupiaka. I tak dalej, i tak dalej… Cóż, nie dość, że nie jest to odkrywcze, ani intelektualnie podniecające, jest to zwyczajnie pretensjonalne.

Jakby tego było mało, film jest po prostu tak zwanym „snujem”, w którym za wiele się nie dzieje, bohaterki chadzają na spacery nad brzegiem morza, dłubią w amonitach lub czyszczą porcelanowe figurki. Dramaturgia ma taki sam stopień żaru, jak romans bohaterek.

Ocena: 5/10