Nowe Horyzonty – „Portret kobiety w ogniu”, reż. Celine Sciamma

Ten film celowo wytwarza dystans, by powoli, scena po scenie, nieśpiesznie go skracać, aż do kompletnego pochłonięcia, emocjonalnego zjednoczenia. Zimna, biało-błękitna scenografia, składająca się ze starych drzwi, grubych kotar, skrzypiących podług. Koturnowe, namacalne kostiumy, lejące się suknie, krępujące gorsety. Nieprzyjazne pejzaże, błękity czystego nieba zmącona wzburzoną czernią oceanu, groźne klify i wyzywająco sterczące skały. Sciamma skrupulatnie przygotowała tę oszczędną, surową scenę, na której rozpaliła ogień, pełen intensywnego, pożerającego żaru. „Portret kobiety w ogniu” świszczy ogłuszającym emocjami wiatrem, wzburza ogień gniewu i daje nadzieję na harmonię.

Film Sciammy jest wyjątkowo precyzyjny, wycyzelowany, choć niepozorny, zwodniczo przysadzisty i niezręczny. Wewnętrznie pęknięty w taki sposób, który dodaje dziełu szlachetności. Jest niezwykle oszczędny, ale ma w sobie absolutnie wszystko, by stworzyć bardzo głęboki obraz miłości, gniewu i solidarności – a raczej siostrzeństwa. Bo „Portret…” to film o kobietach i ich świecie, który niewiele zmienił się od czasów XIX wieku, w których umieszczono jego akcję. Nie ma w sobie niczego z politycznej interwencyjności, wręcz przeciwnie, jest cudownie naiwny, wręcz baśniowy baśniowością, która potrafi działać na wyobraźnię, zarażać i zmieniać ludzkie serca, przygotowywać je na zmianę.

Sciamma opowiada o dwóch kobietach i ich spotkaniu. Wszystko, co ważne, rozgrywa się w ich spojrzeniach, subtelnie, niemal niezauważenie. Jedna jest malarką, która ma przygotować portret swojej modelki, by móc go wysłać przyszłemu mężowi. Druga jest więźniem konwenansów, pragnień matki i kultury, w której kobieta jest zamieniona w towar. Kobiety przyglądają się sobie i zaczynają rozumieć, że nie są same, że wbrew wszystkich różnic, bardzo siebie przypominają. Do tego stopnia, że rodzi się w nich uczucie – zakazane, intensywne jak trawiący wszystko ogień. Sciamma robi wiele, by ich kilkudniowy romans nas poruszał, ale wydaje się on skrywać coś znacznie ważniejszego niż melodramatyczne uczucie. To film o siostrzeństwie, o powoli tlącej się w kobiecych sercach potrzebie solidarności. Sciamma opowiada o tym po prostu, z braku innego słowa, pięknie – malarsko, wydobywając z obrazu światłocienie, nasycając je żarem blasku świec, ogniska, paleniska. Ogień jest tu metaforą i pożądania, i buzującego, niemożliwego do wypowiedzenia gniewu – na niesprawiedliwy świat, w którym kobiety muszą ukrywać się za nazwiskami swoich ojców, spełniać żądania mężów, podporządkowywać się prawom męskiego świata.

Jednak Sciamma zamiast pałać furią, stworzyła wyciszony, cudownie spełniony, pełen niuansów, łagodności i namiętności obraz – porównywalny do najlepszych płócien barokowych mistrzów. Sięgnęła po wyjątkowo celne nawiązania antyczne. Przeoblekła romansową historię dwóch kobiet w wiecznotrwały, klasyczny mit o Orfeuszu i Euredyce, nadając mu nowego, głębokiego odczytania. A co jeżeli Orfeusz wcale nie z pożądania spojrzał na Euredykę, skazując ją i siebie na wieczną rozłąkę? Jeżeli chciał w ten sposób zachować w sobie wspomnienie, silniejsze niż ulotna miłość? A może to Euredyka powiedziała: spójrz, zostając w jego sercu na wieki.

„Porter kobiety w ogniu” to nieśmiertelna historia miłosna, która potrafi przeszyć serca na wylot, doprowadzając do rozpaczy. Ale ta rozpacz jest potrzebna, ma swoją wagę i cel. Ból ma zmienić się w gniew, ma rozpalić nasze serca, pchnąć do działania, byśmy mogli, bez względu na płeć, zaśpiewać – kobiety z mężczyznami – czysto, w pełnej harmonii piękną pieśń. Sztuka ma tę moc. Pozwólmy jej, by nas pochłonęła.

Ocena: 8/10