Premiera tygodnia – „To my”: Uciekaj! Ale dokąd?

Jordan Peele jest sumieniem współczesnej Ameryki. A przy tym doskonale wie, czego jego rodacy boją się najbardziej. Groza jego filmów przeraża tak bardzo, bo bierze się z aktualnie przeżywanych lęków, przenikające do cna serca i umysły Amerykanów. Moralizatorski potencjał jego filmów zawiera się w ich profetycznej, wyjątkowo niepokojącej wymowie –zarówno „Uciekaj!”, jak i „To my” są dziełami zapowiadającymi urzeczywistnienie najbardziej przerażających koszmarów śnionych przez amerykańskie społeczeństwo.

Peele wydaje się postępującym pesymistą. W „To my” już nikt nie krzyczy „uciekaj!” – bo za bardzo nie ma dokąd, przecież nie jesteśmy w stanie wyzwolić się od największego swojego wroga, czyli samych siebie. Rzeczywistość jego filmu świetnie opisują słowa proroka Jeremiasza, które mają swoje ważne miejsce w fabule: „Oto sprowadzę na nich nieszczęście, z którego nie będą mogli się wydostać”. Biblijna przepowiednia spełnia się na naszych oczach. Apokalipsa nadciąga.

Zapowiada ją czterech jeźdźców przyobleczonych w czerwień i uzbrojonych w złote nożyczki, którzy odwiedzają letni domek naszych bohaterów – rodzinę wywodzącą się z uprzywilejowanej klasy średniej. Mają jasny cel i to raczej nieprzyjazny – chcą się od nich w brutalny sposób odciąć, są bowiem ich cieniami. Wyzwolenie może przynieść jedynie morderstwo – mordercza gra właśnie się rozpoczyna!

Streszczenie fabuły brzmi i banalnie – jak milion podobnych horrorów – i niedorzecznie (ludzie-cienie? nożyczki? odcinanie się?). Ale Peele jest diabelnie inteligentnym twórcą, który doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Wie, że przygotowana fabuła to nic więcej ponad gatunkową pulpą. Nie wstydzi się tego przyznać, mało tego, potrafi z tego uczynić walor. „To my” przypomina bowiem gatunkową samoświadomością „Krzyk”, dlatego na każdym kroku dekonstrukcji ulegają kolejne schematy horroru, a groza zostaje rozładowana salwami śmiechu. Peele mnoży nawiązania do popkultury – do „Funny games”, do „Szczęk”, nawet do „Thrillera” Michaela Jacksona – i z tych doskonale znanych elementów składa coś ze wszech miar oryginalnego i autorskiego.

Czyni to zarówno wybitną scenariuszową precyzją, namnażaniem wizualnych znaczeń, reżyserską wirtuozerią wprowadzania grozy, genialnie rozplanowaną dramaturgią, jak i z wyrachowaniem wprowadzonymi niezwykle charakterystycznymi gadżetami. Czerwone kombinezony, brązowe rękawiczki i złote nożyczki oprawców z pewnością zapiszą się w potwornym imaginarium popkultury i przez lata będą ulubionymi przebrania na Halloween.

Wspominałem już, że Peele jest potwornie inteligentny? Ze swojej pulpowej opowieści czyni bowiem polityczną alegorię – uszło mu nawet na sucho jej bezceremonialne wyłożenienie. W „Uciekaj!” wyciskał grozę z rasowych niepokojów, tym razem postawił na nierówności społeczno-ekonomiczne i strach uprzywilejowanych przed tą drugą, niewidzialną częścią Amerykanów. Peele jest tak pewny siebie, co w zadziwiający sposób uchodzi mu płazem, że nie bał się wcisnąć w usta swoich potworów tak jednoznacznych sformułowań, kładących semiotyczną kawę na interpretacyjna ławę, że „są Amerykanami”, a film zatytułować „Us”, które znaczy zarówno „my”, jak i przecież „United States”.

Ale tak jednoznaczne powiązanie grozy z niepokojami społecznymi nie razi nadmierną deklaratywnością, bowiem skonstruowana metafora wydaje się zawierać znacznie więcej ciekawych znaczeniowych pięter. Przerażający przybysze są zarówno naszymi ekonomicznymi wyrzutami sumienia, ale także figurami Innych, którzy nas przerażają, bo są zbyt podobni do nas, są także obrzydliwymi abiektami, upostaciowieniem wszystkiego, co obce oraz moralnym brudem skrytym w czarnych zakątkach naszych dusz. Peele miesza społeczne zaangażowanie z ekonomiczną krytyką i przyprawia je psychoanalizą.

W jednym aspekcie się jednak przeliczył. Zależało mu, by cały projekt ufundować na intrygującej dualności. Ambitnej, dającej do myślenia, niepokojąco inteligentnej metaforze nieustannie towarzyszy popularna forma nawiązująca do filmów klasy B. Był na tyle konsekwentny, by fabułę nie najwyższych lotów dociągnąć do końca, zaopatrując ją w niezbędną w takich przypadkach racjonalizację. W tym przypadku konsekwencja okazała się zgubna, a wyjaśnienie dziwacznych zdarzeń niepotrzebne, bo spłaszczające to, co tak bardzo intrygowało. Finalnie okazało się bowiem, że cała intryga wisi na marnym fabularnym włosku – Peele ani nie zdecydował się lepiej jej ugruntować, ani dać sobie spokój z tłumaczeniami. Znacznie lepiej wyszedłby na zachowaniu tajemnicy dla siebie. Wytłumaczenie bowiem nie przyniosło rozjaśnienia, lecz namnożyło pytań.

Momentami widać, że „To my” powstawało w wielkim pośpiechu, by zdążyć wykorzystać popularność Peele’a wypracowaną przebojowym „Uciekaj!”. Zbyt często scenariuszowe ścieżki biegną na skróty, fabuła tapla się w niedorzeczności, a metafory są tłumaczone przysłowiową łopatą. Ale – tak, podkreślę to kolejny raz – Peele jest monstrualnie inteligentnym twórcą, który potrafił te wszystkie niedoskonałości obrócić w walory. Wszelkie niedociągnięcia załatał świadomą pulpowością, polityczną doraźnością i społeczną gorączką serwowanej historii, pod którymi pulsuje nieujarzmione kłębowisko idei, myśli i niepokojów. Wszystkie, co do jednej, potrafią przerazić do głębi.

Ocena: 7/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.