Marvel Studio to mistrzowie filmowego marketingu. Zaprogramowana przez nich maszynka do zarabiania pieniędzy działa bezbłędnie. Znudziły Wam się epickie, ale infantylne opowiastki o kolorowych superbohaterach? Macie dosyć wyskakujących z płatków śniadaniowych Hulka, Thora i Wolverina? To bierzcie Deadpoola – antybohatera, rozdającego razy ciętym dowcipem i skoncentrowanego na osobistej zemście, a nie zbawieniu ludzkości. Twórcy „Deadpoola” świetnie czują się w marvelowskim uniwersum, choć największy fun mają z wyszydzania tego, co do tej pory studio oferowało fanom.
„Deadpool” jest bezsprzecznie najgłośniejszym filmem początku roku. Było o nim słychać już długo przed premierą, głównie dzięki innowacyjnej kampanii reklamowej opartej na social mediach i nowych zjawiskach w sieci. Marketingowcy sięgnęli po pranki, hejty i flejmy, których wykorzystanie w kampanii było uzasadnione prześmiewczym charakterem samego bohatera filmu. Jednym z lepszych żartów była kampania reklamująca marvelowską produkcję jako idealną propozycję na walentynkową randkę. Wydawało się, że był to po prostu sposób na wykorzystanie zbieżności dat premiery filmu i święta zakochanych. Ekranizacja szczególnie krwawego komiksu o superbohaterze lubującym się w nieprzyzwoitych żartach wydawała się szczególnie niestosowna na romantyczne wyjście do kina we dwoje.
Choć faktycznie twórcy siekają sprośnymi żartami i rzucają mięsem (dosłownie i w przenośni), „Deadpoola” rzeczywiście można potraktować jak opowieść o nieszczęśliwej miłości. Wade Wilson jest domorosłym tricksterem, uwielbia kpić i szokować nacechowanym seksualnie humorem. Ma szczęście, spotkał kobietę, która uwielbiała w nim jego skłonność do sprośnych żartów i sama dorównywała mu w szyderstwie. Są szczęśliwi do momentu, gdy Wade otrzymuje diagnozę o zaawansowanym nowotworze. Jedyną jego szansą jest przejście kuracji, która zamieni go w mutanta. Banda szalonych naukowców zabiera się za szczególnie okrutną terapię, która przemienia go w szkaradę, ale w zamian zapewnia niezniszczalność. Uzdrowiony, ale oszpecony wie, że nie może wrócić do ukochanej, więc wytacza osobistą krucjatę wycelowaną w swoich oprawców.
Gdzieś bardzo głęboko „Deadpool” rzeczywiście jest historią miłosną, lecz ten fabularny szkielet jest bardzo cieniutki – całkowicie pretekstowy, wręcz świadomie absurdalnie niedorzeczny. Sednem są mięsiste, skrzące się nawiązaniami do popkultury dialogi, pełne momentami bardzo świńskiego i obrazoburczego humoru oraz widowiskowe sceny akcji, które wydają się być wartością samą w sobie. Gdy dopada swoich przeciwników i rozpoczyna krwawą jatkę z pomocą dwóch samurajskich mieczy, akcja staje się czymś autonomicznym – jak wieczny pościg w nowym „Mad Maxie”. Twórcy nie silą się na wymyślanie wiarygodnych powodów, dlaczego młody Amerykanin nagle zaczyna siekać japońską bronią, z jakiego powodu wykonuje efektowne, ale całkowicie nieprzydatne w walce salta strzelając do przeciwników i, przede wszystkim, po co mu na dobrą sprawę ta cała zemsta?
„Deadpool” przekracza czwartą ścianę – obnaża przemysł filmowy, dotychczasowy dorobek własnego studia, chwyty filmowe znane z kina superbohaterskiego. Robi to bardzo dosłownie i wprost, tak, by nikomu nie umknął jego ironiczny stosunek do podobnych jemu blockbusterów. Subtelność nie jest najlepszą stroną tej produkcji. Bohater niejednokrotnie zwraca się bezpośrednio do widzów, a nawet w co brutalniejszych scenach odwraca kamerę. Staje się naszym kumplem – fikcyjnym bohaterem świadomym swojej fikcjonalności i sztuczności świata, w którym istnieje. To odświeżająca odmiana po pompatycznych Avengersach, z których nie ulatuje powietrze nawet dzięki częstym żartom. „Deadpool” od początku do końca jest jedną wielką zgrywą – o czym można było się przekonać już podczas znakomitej kampanii reklamowej. Bohater jest trefnisiem, drwiącym z przyzwyczajeń fana popkultury, często bezrefleksyjnie łykającego wszystko, co przygotują dla niego wielkie studia. Jest postacią nowego typu – samoświadomą, ironiczną, antybohaterską, co bardzo chętnie i często podkreśla. Jest super – bo dysponuje nadludzkimi mocami, ale żaden z niego bohater. Nikogo nie ratuje, nie dba o ludzkie życie, zależy mu jedynie na osobistej zemście i ukochanej.
Marvel Studio wyszło z etapu dziecięcości. Opuściło podstawówkę, w której marzyło się o zostaniu nieskazitelnym herosem, ratującymi ludzkość przed zagładą. Poszło do gimnazjum i przymila się do „gimbazy”. Tak, serwowany humor zapewne najbardziej przypadnie do gustu nastoletnim nerdom. Sam bohater wydaje się reprezentować figurę wiecznego chłopca, któremu w głowie figle, komiksy i gołe laski. Choć gimnazja nie mają najlepszej prasy, to wcale nie uważam, by próba dorównania do poziomu 15-16-latów była czymś złym i zasługującym na krytykę. Komiksy zawsze kojarzyły się przede wszystkim z nastolatkami, dlatego ich ekranizacje powinny być skierowane właśnie do nich. Naszpikowane efektami specjalnymi widowiska spod znaku Avengersów muszą prędzej czy później się przejeść i z zamierzenia są skierowane do familijnej widowni, mimo serwowanej przemocy. Widz, do którego powinny być kierowane ekranizacje komiksów do tej pory nie dostał filmu przeznaczonego właśnie dla niego. Deadpool jest filmem poważniejszym, choć o wiele śmieszniejszym, bo przekraczającym granice dobrego smaku, świadomie nadużywającym rozerotyzowanego humoru. Jest bardziej ironiczny, inteligentniejszy, wymagający od widza większej znajomości popkultury, wrażliwości na satyrę i postmodernistyczne gry z intertekstualnością i filmową strukturą. Uzyskanie kategorii R – czyli filmu dozwolonego od 16 roku życia – pozwoliło twórcom na większą swobodę obyczajową, która stała się treścią filmu. To rozpasanie realizuje się jednak głównie w języku – w znakomicie rozpisanych dialogach, skrzących się drwiącym, ironicznym humorem. „Deadpool” i w tym względzie przypomina wiecznie napalonego nastolatka – sporo gada o seksie, ale nie wiele robi.
„Deadpool” ma szanse stać się filmem kultowym – nie zestarzeje się, bo rzadko sięga po komputerowe efekty specjalne. Jego siła tkwi w autoiroczninym, prześmiewczym humorze skierowanym w kino superbohaterskie i inne wytwory popkultury. Jest towarem idealnie skrojonym pod grupę docelową – dopasowuje się do poziomu gimnazjalistów i tych, którzy wciąż nie wyrośli z bycia nastolatkiem. Jest dowodem na geniusz Marvela, który potrafi ten sam towar wciąż na nowo opakowywać w inne sreberka i sprzedawać jako świeże produkty. Deadpool, choć szydzi z X-manów, Avengersów i innych zmutowanych herosów, sam jest jednym z nich, nawet jeśli bardzo mu to uwiera.
Komentarze (0)