Trzeciego dnia festiwalu można było zobaczyć nowe filmy dwóch współczesnych mistrzów animacji – Billa Plymptona i Paula Driessena. Który z nich wyszedł z tego pojedynku zwycięsko? Kolejne wydarzenia tego dnia zabierały publiczność do fantastycznych światów znajdujących się na granicy obłędu i psychozy. Nad dzisiejszymi pokazami unosił się duch romantyzmu i psychodelii.
Plympton jest mistrzem niekonwencjonalnego poczucia humoru. Ponownie dowiódł swojej kreatywności kręcąc film o samotnym… sygnalizatorze świetlnym. W swoim krótkim filmie – „Samotny sygnalizator” – zdołał pomieścić sporą dawkę czarnego humoru i odrobinę głębszej refleksji. Sympatyczny sygnalizator, który, na przestrzeni lat, przeżywał swoje dni chwały i zapomnienia, przypomina każdego z nas – tak jak my chce być potrzebny i doceniany za swoją pracę. Marzy o akceptacji i bliźniaczej duszy, z którą będzie mógł długimi wieczorami zgodnie mrugać zielonym światłem. Być może nie jest to najlepszy film amerykańskiego animatora, ale ponownie potwierdził nim, że swoją charakterystyczną kreską potrafi wyrysować nieprawdopodobnie zabawną rzeczywistość, w którą chciałoby się uwierzyć, gdyż zawiera w sobie wiele trafnych i krzepiących obserwacji o realnym świecie.
Podobnie można byłoby napisać o „Kot pozna psa” Driessena, choć ten film wypadł słabiej od propozycji Plymptona. Pod kilkoma względami ich dzieła są do siebie podobne – w metaforyczny sposób, uciekając się do antropomorfizacji, opowiadają o podstawowych ludzkich uczuciach i doświadczeniach. Jednak Plympton postawił na prostotę i minimalizm – koncentrując się na jednym sygnalizatorze, który przez cały czas znajduje się w środku kadru – natomiast Driessen podzielił ekran na cztery części, by dodatkowo wikłać swoją farsę o miłości psów i kotów. Punkt wyjścia jest obiecujący. Równolegle możemy śledzić reakcje zwierzęcych bohaterów na otrzymane listy miłosne. Jednak dalsze perypetie uczłowieczonych ssaków nie zmierzają do uczuciowego spełnienia, nie dając przy tym satysfakcji widzom. Problemem filmu jest nadmiar – próbowano w nim pomieścić za dużo pomysłów. Trudno śledzić cztery równoległe historie, które się krzyżują, nakładają, dublują i konfrontują ze sobą. Dowcip goni dowcip, zwierzęta się uczłowieczają, by za moment ponownie poczuć zew instynktu i zerwać swe ubrania oraz podstawić głowę do głaskania swojemu panu. Akcja mknie, kolejni bohaterowie dołączają, sprawiając, że ostatecznie mamy poczucie zagubienia w tym komicznym galimatiasie. Trudno się śmiać, gdy człowiek traci rezon i rozeznanie w kolejnych gagach. Zdecydowanie wolę wysublimowaną prostotę dowcipu Plymptona.
Ponownie dobrze wypadła animacja z Polski – kolejny raz podpisana przez kobietę. Chodzi o film „Locus” Anity Kwiatkowskiej-Naqvi, która opowiedziała trudną do rozszyfrowania historię o wysokim ładunku emocjonalnym. Ten niezwykły projekt – bo animację wykonano za pomocą samych przeźroczystych materiałów, nadających całości atmosferę lodowatości – miał już swoją premierę na Krakowskiem Festiwalu Filmowym, podczas którego miałem okazje o nim napisać nieco więcej. Warto jednak zwrócić uwagę na kunsztowność wykonania i dbałość o detale tej lalkowej animacji. Fabuła filmu jest tak samo niełatwa do zrekonstruowania, jak emocje, o których opowiada. Główną bohaterką jest młoda kobieta – matka i żona – uwięziona w dziecięcym świecie jej synka. Ona nie potrafi odleźć się w nowej sytuacji – jest zawieszona pomiędzy macierzyństwem, a byciem kochanką. Czuje zazdrość o własne alter ego, z którym śpi jej mąż, gdy ona mknie zabawkową kolejką.
Domeną animacji jest umiejętność tworzenia sztucznych światów. Skwapliwie skorzystali z tej możliwości twórcy „Psychonautów. Zapomnianych dzieci” i „Hoffmaniady”. Pierwsza z tych animacji był pokazywany w sekcji konkursu pełnometrażowego, drugą można było podziwiać w ramach spotkania ze współczesnym mistrzem animacji lalkowej Stanislavem Sokolovem. Obie animacje tyle samo łączy, co dzieli. Obie zabierają widzów do nierzeczywistych krain, wyłaniających się z wyobraźni znajdujących się na granicy obłędu. Hiszpańscy twórcy „Psychonautów” – Alberto Vazquez i Pedro Rivero – stworzyli świat penetrujący mroczne rejony psychodelii, natomiast Rosjanin przybliżył swoim monumentalnym dziełem klimat XIX-wiecznego, niemieckiego romantyzmu.
Rzeczywistość „Psychonautów” wydaje się pochodzić ze złego, narkotycznego tripu. Zaprojektowany świat można interpretować jako chory sen schizofrenika, pejzaż po wybuchu bomby atomowej, bądź majaki konającego od brudnej heroiny narkomana. Hiszpanie wpakowali do swojego filmu wszystko, co najokropniejsze. Tej posępnej, skrajnie nieprzyjaznej rzeczywistości muszą stawić czoła bohaterowie wprost wyrwani z kreskówki dla najmłodszych – słodkie zwierzaki. Są świadome zepsucia świata, w którym przyszło im żyć, dlatego postanawiają opuścić skażoną ekologicznie i moralnie wyspę. Vazquez i Rivero stworzyli teatr okropności, ewidentnie czerpiąc satysfakcję z mnożenia wątpliwych atrakcji. Sam klimat sennego koszmaru broni się, tym bardziej, że został podparty znakomitą warstwą wizualną. Niestety intrygującej atmosferze groteski i grozy nie towarzyszyła przekonująca fabuła. Same psychotyczne postacie i nieprawdopodobne zdarzenia nie tworzą jeszcze historii. Za dużo w niej luk i niedopowiedzeń, byśmy mogli kibicować młodym w walce z chorym światem.
Sokolov postawił natomiast na rekonstrukcję wrażliwości romantycznej. Dzięki swoim starannie wykonanym lalkom i zapierającej dech w piersi, szczegółowej scenografii oraz maleńkim rekwizytom, odtworzył na ekranie XIX-wieczne realia i zabarwił je wyobraźnią mistrza literackiej fantazji – E. T. A. Hoffmana. Sokolov tworzy swoje epickie dzieło już od 16 lat. Podczas seansu można było obejrzeć dwie części jego „Hoffmaniady”, które finalnie mają się złożyć na pełnometrażową animację. Jest ona biografią niemieckiego pisarza, utrzymaną w klimacie tworzonych przez literata powieści. Losy Hoffmana krzyżują się z perypetiami bohaterów jego książek, sam staje się więc ofiarą Piaskuna, zakochuje się w Serpentinie i ląduje w fantastycznej krainie Atlantyda. „Hoffmaniada” jest całkowitym zaprzeczeniem tego, co kojarzymy z animacją XXI wieku. Posiada rozmach porównywalny z „Szynelem” Jurija Norsteina i klimat modernistycznych arcydzieł. Jest całkowicie pozbawiona efektów komputerowych – równie dobrze mogłaby powstać w latach 30. czy 60. Wydaje się dziełem ponadczasowym, bo znakomity warsztat i rzemiosło zostanie docenione zawsze – nawet w czasach wszędobylskiego cyfrowego kiczu.
Kolejny raz okazało się, że sekcje towarzyszące podnoszą poprzeczkę dziełom konkursowym. Tym razem tradycyjna animacja lalkowa i romantyczny, nieco trącący myszką klimat „Hoffmaniady” okazały się znacznie ciekawsze niż ekscentryzm, silących się na oryginalność i szok Hiszpanów, zapraszających widzów do krainy apokaliptycznego mroku.
Komentarze (0)