Animator nie zwalnia! Drugi dzień przyniósł kolejną porcję filmów konkursowych, ale wydarzeniem dnia bezsprzecznie była polska premiera filmu nagrodzonego na tegorocznym festiwalu w Cannes – wizjonerskiego „Czerwonego żółwia” Michaela Dudok de Wita.
Konkursowy kalejdoskop kręci się dalej, kolejne obrazy przelatują przed oczami i kolejny raz cieszy, że w tyle głowy na dłużej pozostały te podpisane przez twórczynie z Polski. Najlepszym filmem drugiego dnia festiwalowego konkursu okazały się „Figury niemożliwe i inne historie II” Marty Pajek, o których pisałem więcej w relacji z Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Ta niezwykle plastyczna i metaforyczna animacja znajduje się zadziwiająco blisko rzeczywistości. Zagubiona we własnym mieszkaniu bohaterka, ścierająca się z własnymi pragnieniami i zarzuconymi marzeniami, jest ofiarą codzienności. Jej więzieniem stają się obowiązki i oczekiwania generowane w stosunku do niej jako kobiety przez społeczeństwo. Film jest wyrazistym i donośnym głosem w kwestii miejsca kobiet we współczesnej kulturze – pozbawionym jednak roszczeniowości i bezproduktywnego buntu, w zamian oferującym sugestywność, wywołującą krytyczną refleksję nad obowiązującym porządkiem, realizującym się poprzez to, co najbardziej banalne.
Kobiecą perspektywę proponował również film „Seks dla opornych” Izabeli Plucińskiej. W tym wypadku nie było jednak mowy o krytyce społecznej, nawet mocno zakamuflowanej. Mistrzyni animacji plastelinowej zaadaptowała popularną sztukę komediową i opowiedziała, nie bez swady i humoru, o uczuciowo-seksualnych perypetiach małżeństwa z długim stażem. Dowcip brał się z różnic między męskim i kobiecym spojrzeniem na seksualność i emocjonalne zaangażowanie w związek. Po dwudziestu pięciu latach wspólnego pożycia trudno wykrzesać w łóżku ogień – mądrą puentą oferowaną przez Plucińską jest przekonanie, że wcale nie jest to potrzebne do wspólnej satysfakcji. Tajemnica długiego i trwałego związku znajduje się gdzie indziej.
Polska okazała się natomiast ważnym punktem odniesienia dla Sary Gampel w jej autobiograficznym „Jedziemy autobusem”. Szwedka opowiedziała w niej o zawiłościach własnej tożsamości i rodzinnej przeszłości, odnosząc je wprost do współczesnych politycznych problemów Bliskiego Wschodu. Sarah urodziła się w Szwecji, ale jej rodzice wyemigrowali z Polski we wczesnych latach 70. pod wpływem antysemickiej nagonki. Babcia natomiast jeszcze wcześniej musiała uciekać przez nazistami. Jej rodzina, a przez to także ona, naznaczona jest traumą Holocaustu i antysemickiej paranoi. Dopiero ona, jako najmłodsze pokolenie, wychowane w wielokulturowej, tolerancyjnej Europy, wydaje się żyć we względnym spokoju. Jednak przeszłość nie daje o sobie zapomnieć i oddziałuje na współczesność – choć w sposób nieoczywisty. Jej wrażliwość na nietolerancję dała o sobie znać podczas tytułowej przejażdżki autobusem po Izraelu i Palestynie, gdy uświadomiła sobie, jaki jest stosunek młodych Izraelczyków do okupowanych arabskich sąsiadów. „Jedziemy autobusem” to sprawozdanie z rozplątywania zawiłości własnej tożsamości i głośny sprzeciw wycelowany w izraelskie praktyki nastawione na wypieranie Palestyńczyków z ich terenów. Odziedziczona w genach wrażliwość bohaterki na prześladowanych zwróciła się przeciwko reprezentantom kultury, w której się wychowała. Współczesny świat nie oferuje łatwych tożsamościowych narracji.
Trudna przeszłość, która nieustannie oddziałuje, była punktem wyjścia również dla Remo Scherrera w „Pod wiatr”. Ten minimalistyczny film posiadł strukturę wspomnienia. Narratorka powracała w nim do swojego trudnego dzieciństwa, które zostało naznaczone nieustannym strachem i niepewnością. Każdy dzień był wyzwaniem dla małej Wally, która musiała przedwcześnie dorosnąć i stać się opiekunką dla własnej matki, cierpiącej na chorobę alkoholową. Pamięć jest wyrywkowa, pozostaje w niej to, co dotknęło najgłębiej – zabolało najmocniej. Opowieści dorosłej już bohaterki towarzyszyły czarno-białe, kontrastowe obrazy kadrujące rzeczywistość w równie fragmentaryczny sposób. Nie ilustrowały wspomnień, lecz wzmagały emocjonalny przekaz kobiety. Twórcy nie chodziło jednak o żaden rodzaj szantażu czy uczuciowej presji, a o unaocznienie lękowych stanów małego dziecka, które musiało zmierzyć się z wyjątkowo nieprzyjazną rzeczywistością. Przeszłość, według twórcy, składa się z pojedynczych, źle skomponowanych kadrów, które posiadają znaczenia ze względu na wciąż odczuwane emocje konstytuujące pamięć.
Animator to również filmy pełnometrażowe. Drugiego dnia miały miejsce dwa pokazy dłuższych form – jeden w ramach konkursu, a drugi w ramach pokazów specjalnych. Pierwszym z nich był film „Niezłe jaja!” Penny Lane – przewrotny animowany dokument przedstawiający sylwetkę niezwykłej postaci. Bohaterem był John R. Brinkley – milioner, który dorobił się praktykowaniem medycyny alternatywnej i zaangażowaniem w branżę radiową. Miał rzeszę swoich wyznawców, wdzięcznych za wyleczenie z impotencji dzięki przeszczepianiu gruczołów kozłów. Jego rozgłośnia radiowa była pionierskim przedsięwzięciem, wokół którego wytworzyła się szczególna społeczność. Dla jednych Brinkley był wizjonerem, dla drugich szarlatanem. Film jest adaptacją oficjalnej biografii lekarza, która okazała się całkowitą fikcją. Nie przeczytał jej nawet sam bohater, a jej celem miało być jedynie wytworzenie cudownej legendy Brinkleya, zmagającego się z prześladującymi go niegodziwcami. Lane skonstruowała swój film w taki sposób, byśmy wpierw zapoznali się z oficjalną wersją historii życia Brinkleya, którą animatorka rozbija w proch na samym końcu. Animacja ma tu kapitalne znaczenie – to właśnie ona staje się elementem, który wspiera fikcję. Dzięki niej twórczyni może kreować przeszłość równie swobodnie, jak robił to sam Brinkley. „Niezłe jaja!” nie jest ani dokumentem, ani mockumentem – to całkowicie nowa jakość, pokazująca jak niewyczerpanymi możliwościami dysponuje pogranicze animacji, fikcji i dokumentu.
Jak wspomniałem, wydarzeniem dnia była jednak polska premiera filmu otwarcia tegorocznego festiwalu w Annecy i nagrodzonego ważną nagrodą w Cannes – czyli „Czerwonego żółwia” Michaela Dudok de Wita. Ta animacja jest małym, minimalistycznym arcydziełem. Choć to słowo wybitnie do tego filmu nie pasuje, ze względu na skromność tej animacji. Choć wizualnie zapiera dech, opowiadana historia jest niezwykle prosta. Można ją jednak interpretować na różne sposoby – również ze względu na jej oszczędność. Całość rozpoczyna się jak film przygodowy, przypominający historię o Robinsonie Crusoe czy Chuku Nolandzie z „Cast Away – poza światem”. Dudok de Wit nie idzie jednak śladem Defoe i Zemeckisa i nie stawia na przygodę. Jego opowieść z jednej strony przepełniona jest emocjonalnym i wizualnym realizmem, niepozbawionym jednak bardzo subtelnego a przy tym urokliwego humoru, z drugiej jednak można ją czytać jak parabolę ludzkiego życia. Bohater ląduje na bezludnej wyspie, musi samotnie ścierać się z przeciwnościami losu i w ten sposób doświadczać kolejnych etapów człowieczej egzystencji.
Dudok de Wit zrezygnował z dialogów, skupił się na trzech postaciach – rozbitku, kobiecie i ich dziecku. Ten fabularny minimalizm zrekompensował warstwą wizualną, dbając o realizm przedstawienia otaczającej postaci przyrody. To właśnie ona jest najważniejszym bohaterem filmu – ludzie są jedynie jej częścią, dopełnieniem, muszą jednak dostosować się do jej zasad, czasem surowych i bezwzględnych. Projekt nie udałoby się, gdyby nie zaangażowanie legendarnego, japońskiego Studia Ghibli, dla którego ten projekt był pierwszą międzynarodową koprodukcją.
Filmy to podróże – do przeszłości, w głąb obcych wrażliwości, do odległych przestrzeni i fantastycznych światów. Animacje są szczególnym wehikułem – potrafią zabrać w miejsca niemożliwe, zmyślone, baśniowe, ale również pokazać przestrzenie istniejące, zarówno te fizyczne, jak i dotyczące ludzkiej wrażliwości, w sposób szczególny – autorski, subiektywny, a przy tym niezwykle sugestywny i plastyczny. Animator zabiera nas w te podróże każdego dnia. To wciąż dopiero początek podróży!
Komentarze (0)