Recenzja – „Wiedźmin”: Grosza daj „Wiedźminowi”

Raczej nikt nie miał wątpliwości, że serialowy „Wiedźmin” będzie ważnym wydarzeniem dla popkultury. I jest. Dzieło Netflixa zbiera znakomite oceny na popularnych serwisach dla kinomanów, książki Andrzeja Sapkowskiego sprzedają się jak ciepłe bułeczki, hype nie maleje. Jednak krytycy są bardziej oszczędni w pochwałach. Kto w tym odwiecznym sporze miedzy krytykami a kinomanami ma rację? Jak to zwykle bywa – i jedni, i drudzy, czyli w skrócie: nikt.

Bo „Wiedźmin” ma lepsze i gorsze momenty – lepsze i gorsze odcinki, lepsze i gorsze elementy składowe, lepsze i gorsze pomysły. Jego najważniejszą cechą jest nierówność, która jest pokłosiem niezdecydowania i braku spójnego konceptu. W konsekwencji w projekt wdarł się chaos, nad którym nikt nie potrafi zapanować z taką gracją jak serialowa Yennefer.

Największą bolączką serialu jest jego zawieszenie między strukturą proceduralu, a spójną fabułą, rozwijaną przez cały sezon. W każdym odcinku Gerald musi uporać się z kolejnym potworem, co w żaden sposób nie łączy się z główną nicią (a raczej niteczką) fabularną, ciągnącą się przez osiem części. Wiedźmin bierze następne zlecenia, a przeznaczenie podąża własnymi drogami. Pojedynki z potworami choć bywają widowiskowe i mrożące krew w żyłach, niewiele wnoszą do tej opowieści – nie poszerzają naszej wiedzy o Geralcie, ani nie pchają akcji do przodu. Mikra fabułka wiedzie bowiem inną ścieżką. W niej najważniejszy wcale nie jest – o dziwo – Wiedźmin, lecz uciekająca przed nacierającą armią Nilfgaardu Ciri i walcząca z własnymi demonami czarodziejka Yennefer.

Mamy więc odrobinę mordobicia w stylu monster movies, szczyptę obyczajówki z rozterkami miłosnymi i rodzinnymi, namiastkę kina wojennego, a nawet kino drogi. Żaden z tych elementów nie został rozwinięty do pełnoprawnej opowieści, każdy jest zalążkiem czegoś większego. Przez to kuleje dramaturgia i potoczystość narracji. Pomijam kwestie dziwacznych przeskoków chronologicznych, w którym, mimo wszystko, da się w miarę połapać nawet nie znając książek (jestem na to żywym dowodem). W tej historii całkowicie jednak brakuje napięcia. Gdy w ostatnim odcinku otrzymujemy długą sekwencję bitwy, która w zamierzeniu miała być kulminacją sezonu, nie mamy wrażenia, że wszystkie elementy fabuły się związały. Podboje Nilfgaardu nie stanowiły dl tej pory trzonu opowieści, a jedynie tło dla perypetii Ciri.

Takich narracyjnych i dramaturgicznych nielogiczności jest o wiele więcej – niektóre postacie pojawiają się, wydają się ważne, a następnie znikają, by się już nigdy nie pojawić (na przykład Jaskier albo elfi przyjaciel Ciri), podobnie zresztą jak wątki (historia miłosna Geralta i Yennefer ma swój początek i marne rozwinięcie, ale brakuje jej końca). W konsekwencji nie wiemy, gdzie lokować sympatie, w które historie się angażować i do czego to w ogóle ma nas prowadzić.

Osoba niezorientowana w książkach Sapkowskiego będzie miała również trudność w odnalezieniu się w świecie przedstawionym. Twórcy bowiem nie poświęcają ani sekundy, by rozrysować geografię kontynentu, co jest niezwykle ważne choćby w kontekście marszu armii Nilfgaardu. Nie wiadomo, czy cała akcja rozgrywa się w obrębie jednego lasu, czy bohaterowie podróżują po znacznie większych terenach. Nie wiadomo wreszcie, jakimi prawami rządzi się ta rzeczywistość – co jest prawdopodobne, a co niekoniecznie. Nie wiadomo, po co Wiedźminowi tajemnicze ampułki z czarnym płynem, ani jaką pozycję w tym świecie mają czarodzieje. Podczas seansu pytań pojawia się coraz więcej, a twórcy zachowują się tak, jakby odpowiedzi na nie niekoniecznie miały znaczenie.

To w konsekwencji prowadzi do spłaszczenia świata przedstawionego i koncentracji na akcji, która jedynie bywa angażująca i spektakularna. Wydaje się, że ważny aspekt prozy Sapkowskiego został w ten sposób amputowany. Ale to nie wszystko, co można zarzucić „Wiedźminowi”. Być może najbardziej zaskakujący jest niekiedy lichy poziom realizacyjny. Film balansuje między spektakularnymi, szerokimi ujęciami na ruiny zamków, wielkie przestrzenie i fantastyczne krajobrazy, a scenami wyjętymi ze słabej telenoweli, nakręconej w tanim studiu. Scenografia momentami przypomina papierową tapetę, której niedoskonałości twórcy starają się tuszować denerwującą mgiełką czy niemniej wkurzającymi zbliżeniami i ciasnymi kadrami. W tym momentach nietrudno wspomnieć niesławnego „Wiedźmina” rodzimej produkcji. Film Marka Brodzkiego cierpiał z powodu niedofinansowania i realizacyjnego ubóstwa naszej kinematografii przełomu tysiącleci. Natomiast w przypadku produkcji Netflixa można było oczekiwać scenograficznego bogactwa i wizualnego przepychu.

Jak wspomniałem – serialowy „Wiedźmin” nie jest kompletną porażką. Ogląda się go z momentami zadziwiająca przyjemnością, która bierze się głównie z wykreowanego klimatu. Świetnie przedstawiają się różnego rodzaju potwory i sceny walk, które potrafią zapierać dech w piersiach i wywoływać ciarki ekscytacji. Ekranowy świat wciąga i inspiruje do eksploracji – inna sprawa, że nie daje możliwości zgłębienia tej rzeczywistości. Na pochwałę z pewnością zasługuje również obsada z Henry Cavillem na czele, który zdefiniował postać Geralta na wiele lat.

Szkoda, że twórcy nie potrafili lepiej rozpisać fabuły, nie weszli głębiej w książkowy świat i poskąpili na realizacji. W przygodach Geralta, Ciri i Yennefer widać ogromny potencjał, który wciąż tkwi w tym projekcie, ale nadal domaga się wydobycia. Być może sukces popularności pierwszej części sprawi, że włodarze Netflixa zainspirują się piosenką Jaskra i rzucą większym groszem Wiedźminowi, by zniwelować wszelkie niedociągnięcia w drugim sezonie, który mimo rozczarowania pierwszym z wielką chęcią obejrzę.

Ocena: 5/10