MFFA Animator #1 – Seksualne ekscesy i walenie w splot słoneczny

Śmieszno i straszno – tak było podczas pierwszego dnia poznańskiej imprezy. Jedne filmy wywoływały salwy śmiechu, a kolejne sprawiały, że serca biły mocniej. Zarówno za sprawą erotycznego napięcia filmów Michaeli Pavlatovej, jak i niezmiernie czarnej, ale jakże trafnej, groteski brytyjskiego mistrza Phila Mulloya.

Konkurs filmów krótkometrażowych ma w sobie coś z kalejdoskopu. Podczas pokazów widz przemierza kontynenty, wędruje rozmaitymi ścieżkami ludzkich wrażliwości, w jedną chwilę wpada z euforii w rozpacz. Przed oczami migają obrazy, piętrzą się znaczenia, historie plączą i łączą. Można utonąć w tym audiowizualnym potoku. By nie przepaść na dobre trzeba skupić się na tym, co najmocniej oddziałuje na emocje. Cieszę się, że wśród filmów, które pozostały w pamięci są dwa tytuły z Polski – „Sprawa Moczarskiego” Tomasza Siwińskiego i „Kinki” Izumi Yoshidy. Trochę oszukuję, bo oba filmy widziałem już wcześniej, ale kolejne seanse tylko utwierdziły mnie w przekonaniu o ich wysokiej wartości. O „Kinki” możecie przeczytać w mojej relacji z Krakowskiego Festiwalu Filmowego.

"Sprawa Moczarskiego", reż. Tomasz Siwiński

„Sprawa Moczarskiego”, reż. Tomasz Siwiński

Animacja Siwińskiego natomiast przypomniała znaną historię Kazimierza Moczarskiego, która sama w sobie zasługuje na odrębny film. Ten stalinowski więzień polityczny został skazany na karę za rzekome kolaborowanie z hitlerowcami. Długie lata spędził w jednej celi z niemieckim oficerem, na którego podczas wojny przygotowywał zamach. Siwiński nie miał jednak zamiaru wcielać się w rolę nauczyciela i robić wykładu z historii. W zamian zaproponował własną interpretację dziejów, w której na równi postawił Stalina i Hitlera, spoglądających z taką samą satysfakcją na celę, gdzie przytrzymywano skazańców. W epickim, pełnym rozmachu stylu Siwiński odmalował paradoksalność XX wieku. Dzięki skłonności do metaforycznej syntezy autorski przekaz jest czytelny nawet dla tych, którzy nie są zaznajomieni z trudnymi do wytłumaczenia losami polskiego narodu. Mocną stroną animacji jest właśnie jej warstwa wizualna, przypominająca debiutanckie dzieło Siwińskiego – „Niebieski pokój”, pokazywany na festiwalu w Cannes.

Równie dobrze co polska reprezentacja przedstawiła się kinematografia estońska – od lat utrzymująca równy, wysoki poziom. Może nieco nużyć fakt, że filmy kolejnych twórców pochodzących z tego kraju zdają się kopiować styl ich mistrza – Priita Parna – ale kreatywność w wymyślaniu nowych, całkowicie zwariowanych i absurdalnych historii wynagradza estetyczną homogenizację. „Pianino” Kaspara Jancisa to historia serii niefortunnych zdarzeń, które kończą się wspólną katastrofą. Kilku bohaterów zmaga się z przeciwnościami losu – ponętna dziewczyna pcha ulicami tytułowy instrument, starzejąca się kobieta traci równowagę i trafia głową w rant telewizora, a samotny mężczyzna wybiera nienajlepszy moment na wyznanie uczuć. Postacie, wraz z osobami postronnymi, wchodzą w niespodziewaną, trójkątną relację, która wikła się w odwieczną grę Erosa i Tanatosa.

"Koła i papierosy", reż. Sander Joon

„Koła i papierosy”, reż. Sander Joon

Nieograniczonymi pokładami ekscentrycznej wyobraźni wydaje się dysponować również Sander Joon. Jego „Koła i papierosy” opowiadają o nietypowym wyścigu kolarskim, którego stawką jest… paczka papierosów. Równie dziwny jak nagroda jest sam wyścig, na który większy wpływ niż zwykle mają zgromadzeni kibice. Odbywające się na widowni ekscesy przekładają się wprost na przebieg zawodów. Wyścig więc przenosi się pod wodę, a rowery dostają nóg. Ta błazenada Estończyków jest jednak pozorna, spod grubej i niezmiernie zabawnej warstwy humorystycznej prześwitują nieoczywiste refleksje – o trudach i smutkach międzyludzkich relacji erotyczno-uczuciowych, codziennej rywalizacji czy nadmiernej wadze jaką przywiązujemy do błahostek.

Najlepszy film konkursowy pierwszego dnia pochodzi jednak z Wielkiej Brytanii i został podpisany przez wspomnianego Phila Mulloya. To twórca o rozpoznawalnym stylu – wizualnie minimalistycznym, lecz precyzyjnym niczym skalpel. Mulloy uwielbia rozpruwać ludzkie serca, chwytać za gardło, bezpardonowo walić w oczy te prawdy, które z powodzeniem staramy się spychać w najbardziej mroczne i niedostępne rejony naszej świadomości. W swoim groteskowo-satyrycznym stylu doprowadza do łez, lecz nie ze śmiechu, a rozpaczy. W „Ostatecznej rozgrywce” ponownie udało mu się uderzyć widzów prosto w splot słoneczny. Jego krótka animacja składa się z kilku prostych plansz, przypominających platformy z gier komputerowych. Całość składa się z jednolitego białego tła, mikroskopijnych kresek reprezentujących anonimowych bohaterów i kilku linii budujących umowny krajobraz. Film zaczyna się od zdania: „W weekendy Richard i George lubią grać w gry wojenne. Odreagowują w ten sposób ciężki tydzień w pracy”. W miejsce tych angielskich imion z powodzeniem można byłoby podstawić imiona wielu z nas. Po obejrzeniu animacji nie zrobilibyśmy tego za żadne skarby. Całość zaczyna się niewinnie – dwie małe kreski strzelają do ptaków, potem do żyrafy. Pierwszy level zaliczony. Potem pojawia się helikopter, głośny batalion wojsk, anonimowa grupa cywili, kolejne strzelające kreski. Całość przestaje być czytelna, nie wiadomo, czy to wciąż gra i kto bierze w niej udział. Błaha zabawa zamienia się w pogrom, ludobójstwo, gwałt. Rozpacz – że to tak łatwo przechodzi, z niczego rodzi się bestia. Niestety, ta krótka, niezmiernie sugestywna historyjka, mogłaby posłużyć jako streszczenie ludzkich dziejów, w przeciągu których człowiek niejednokrotnie dał o sobie znać z jak najgorszej strony. A historia lubi się powtarzać.

"Ostateczna rozgrywka", reż. Phil Mulloy

„Ostateczna rozgrywka”, reż. Phil Mulloy

Nie samym konkursem żyje festiwal. Prezentowane na Animatorze retrospektywy robią niekiedy wręcz krecią robotę imprezie. Pokazują, jak wiele brakuje niektórym konkursowym filmom do mistrzowskiego poziomu. Tak było i tym razem, a mistrzynią dnia okazała się Michaela Pavlatova, dzięki swoim rozerotyzowanym animacjom, które tylko pozornie miewają związek z wulgarnością. Ta czeska animatorka jest niewyczerpanym źródłem kreatywności, choć przez całą swoją twórczość wydaje się opowiadać o tym samym – tym, co najbardziej codzienne i powszechne: miłości, damsko-męskich relacjach, seksie i zmieniających się z biegiem lat związkach. Najdoskonalej wyraziła to w swoim arcydziele – filmie „Słowa, słowa, słowa”. Rysunkowa animacja przedstawia ludzkie typy wchodzące w różnorakie interakcje – za każdym razem za pomocą graficznie przedstawianych słów. Raz układają się one w harmonijną całość niczym puzzle, innym razem wpadają jednym uchem, a wypadają drugim, potrafią zranić i przytłoczyć. O maestrii Pavlatovej zaświadcza jej stosunek do medium – każdy następny film tworzy w innej wizualnej estetyce, ale zawsze korzysta z plastyczności i umowności animacji. Wizualizuje to, czego pozornie nie da się zobrazować, zestawia różne porządki czasowe, wikła ludzkie losy, by w ten sposób wydobyć z nich rzeczywisty seans – jak w znakomitej „Powtórce”. Choć porusza problemy uniwersalne i fundamentalne, dotykające codziennych problemów każdego, to czyni to z niesamowitą lekkością i swadą. Jej filmy skrzą się humorem, dzięki któremu możemy się śmiać do rozpuku z naszego wykoślawionego odbicia, obserwowanego w dziełach Pavlatovej.

"Karnawał zwierząt", reż. Michaela Pavlatova

„Karnawał zwierząt”, reż. Michaela Pavlatova

Na koniec koniecznie trzeba wspomnieć o jednym z najważniejszych pokazów całego festiwalu – czyli seansie poświęconemu filmom, do których muzykę stworzył Eugeniusz Rudnik. Organizatorzy uczynili prostą, może nawet oczywistą, ale kluczową rzecz – pokazali filmy w porządku chronologicznym. W ten sposób mogliśmy prześledzić rozwój twórczości samego Rudnika, jak i stopniowe wybijanie się na niepodległość jego dzieł. Z początku jego elektronicznych, samplowanych utworów nie nazywano nawet muzyką, lecz „opracowaniem dźwiękowym”. Faktycznie, ich rola ograniczała się do ilustrowania, symulowania naturalnych dźwięków, budowania audialnego tła. Już wtedy jednak odznaczały się oryginalnością, która w pełni dała o sobie znać w momencie rozpoczęcia współpracy z animatorami, którzy posiadali taki sam stosunek do twórczości, co Rudnik – eksperymentatorami. Przykładem najciekawszej kooperacji okazała się ta ze Zbigniewem Rybczyńskim, której efekt można zobaczyć i usłyszeć w „Zupie”. Awangardowa muzyka nie jest w niej ilustracją czy błyskotką, lecz istotnym dopełnieniem – równie ekscentrycznym jak warstwa wizualna, która również była, można powiedzieć, „samplowana”, bo układająca się w kolaż form i materii. W dużej mierze to właśnie twórczość Rudnika i innych muzyków ze Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia sprawiła, że polska animacja posiadła swój rozpoznawalny na świecie styl.

Wspomniałem jedynie o najsmaczniejszych rarytasach zaserwowanych pierwszego dnia przez organizatorów Animatora. Jeżeli jeszcze ktoś miał wątpliwości, czy warto udać się na seanse, to mam nadzieję, że właśnie się ich wyzbył.