Krakowski Festiwal Filmowy #2 – Czterech braci i jeden awangardowy thriller

Festiwal rozkręcił się na dobre. Codziennie trzeba dokonywać drastycznych wyborów, których niejednokrotnie potem się żałuje. Krakowska impreza ma to do siebie, że dzień po dniu jesteśmy  wręcz zalewani nowymi filmami. Podczas jednego seansu oglądamy po kilka krótkometrażówek. Weryfikatorem jakości jest więc pamięć. Tylko o najlepszych jesteśmy w stanie coś powiedzieć po długim dniu spędzonym w festiwalowych kinach. W głowie niestety pozostają również te, które sprawiły szczególny zawód. Oto kilka słów o filmach, które wciąż kołaczą mi się w głowie.

Swój festiwalowy dzień podzieliłem między trzy różne sekcje: Konkurs Polski, Panoramę Filmu Polskiego oraz Laureatów Festiwali, podczas którego również obejrzałem film rodzimej produkcji – „Braci” Wojciecha Staronia. Podział na konkurs i panoramę sugeruje, że najlepsze dzieła lądują w sekcji, w której rywalizuje się o nagrodę. W rzeczywistości wcale tak nie jest, a w panoramie niejednokrotnie można obejrzeć filmy znacznie ciekawsze niż te, zaakceptowane przez selekcjonerów. Niemniej najciekawszy tytuł wczorajszego dnia rzeczywiście odnalazłem w konkursie, a był nim „Kinki” Izumi Yoshidy. To bardzo nietypowa animacja – czerpiąca zarówno z kina gatunkowego, jak i filmowej awangardy. Eksperymentalny thriller, w którym napięcie jest budowane za pomocą nasiąkającego tuszem pergaminu, wody, siatek, sznurów czy metalowych blaszek. Już w artykule przybliżającym 10 najciekawiej zapowiadających się filmów festiwalu pisałem, że animacja Yoshidy utrzymana jest w klimacie filmów lalkowych braci Quay. Z tą różnicą, że młoda twórczyni rezygnuje z fabuły na rzecz czystych wrażeń, uczuć i emocji. Ważnym elementem jest muzyka – nawiązująca do dokonań Krzysztofa Pendereckiego, znanego z tego, że jego awangardowa twórczość była chętnie wykorzystywana przez autorów horrorów. „Kinki” to czyste kino – filmowy eksperyment, który pokazuje w jaki sposób buduje się atmosferę i dramaturgię. By stworzyć dzieło trzymające w napięciu, wystarczą przedmioty codziennego użytku i trochę wyobraźni.

"Kinki", reż. Izumi Yoshida

„Kinki”, reż. Izumi Yoshida

Kolejne pozycje konkursowe przynosiły mniejsze, bądź większe rozczarowania. Większe stało się udziałem „Sylwana” Tomasza Głodka – animacji opowiadającej o jednym epizodzie z okresu okupacji. Chaos, nieczytelność i nachalna symbolika spowodowały, że opowieść o śmiałku, który zdecydował się na wywieszenie polskiej flagi w centrum okupowanej Warszawy, nie posiadła należytej wagi. Nieco lepiej było z „Hyclem” Darii Woszek – krótkiej dowcipno-refleksyjnej fabuły o bohaterze trudniącym się porywaniem psów i oddawaniem ich w zamian za znaleźne i wdzięczność zrozpaczonych właścicieli. Ciekawa kreacja Janusza Chabiora, sprawny warsztat młodej twórczyni zostały jednak zalane potokiem banału i sentymentu. Kolejny raz potwierdziła się prawidłowość, że krótkie fabuły są słabszą składową festiwalowej selekcji. Zestaw konkursowy został dopełniony najnowszym filmem znanego operatora i reżysera Adama Sikory „Nadal wracam. Portret Ryszarda Krynickiego” – klasyczny dokument biograficzny o znakomitym poecie oraz świadku historii. Właśnie burzliwe wydarzenia historyczne drugiej połowy XX wieku stały się znaczącym tłem dla opowieści Sikory o tytułowej postaci. Kryński natomiast odwdzięczył się długimi rozmowami, osobistymi zwierzeniami i frapującymi przemyśleniami. Złożony i niejednoznaczny portret nietuzinkowej postaci.

Z filmów pozakonkursowych chciałbym wspomnieć o dwóch dokumentach, które wybijały się na tle reszty: „Przeszły lata, idą zimy” Karola Pałki i „Czeskim łabędziu” Aleksandry Terpińskiej. Pałka wszedł do domu dwóch starzejących się braci, których łączy wspólna izba, ale dzielą radykalnie odmienne światopoglądy. Jeden jest zdeklarowanym komunistą, wspominającym z nostalgią twarde rządy Józefa Stalina, drugi natomiast w swoim pokoju odmawia pacierz, wertując rozpadającą się książeczkę do nabożeństwa. W filmie są dwie sceny, które szczególnie zapadają w pamięć. Pierwsza rozgrywa się w wigilię. Bogobojny staruszek w odświętnym ubraniu spożywa kolację przy stole zasłanym białym obrusem, w tym czasie jego brat siedzi sam w kuchni. Tak blisko, a tak daleko. Scena ta sugeruje, że bracia choć fizycznie sobie bliscy, żyją w odrębnych światach, a chwile zbliżenia kończą się ideologicznymi sprzeczkami. Nic bardziej mylnego. Chwile konfliktów i wzajemne niezrozumienie okazują się niczym wobec braterskiej miłości. Tę ukazuje druga ze wspomnianych scen – finałowa, gdy jeden z braci z lekkim niepokojem wygląda długo niepowracającego z miasta brata.

"Przeszły lata, idą zimy", reż. Karol Pałka

„Przeszły lata, idą zimy”, reż. Karol Pałka

„Czeski łabędź” natomiast to dokument utrzymany w całkiem odmiennym klimacie. Rozgrywa się w Czechach, co sugeruje już tytuł, i czerpie z tradycji tamtejszego kina. Terpińska opowiedziała o grupie gospodyń wiejskich, które postanowiły zrobić coś wspólnie, by wyrwać się z kieratu codziennych obowiązków. Założyły więc zespół tańca. Wpierw specjalizowały się w klimacie burleskowym, by następnie stworzyć własną wersję „Jeziora łabędziego”. Biorą lekcje od profesjonalnej baletnicy, która uczy ich kroków i figur. Bohaterki to przesympatyczne panie po sześćdziesiątce, które nie zważają na swój wiek. Czerpią z życia pełnymi garściami, świetnie się bawią i zachowują zdrowy dystans do siebie i otaczającego ich świata. Dokument jest wielką afirmacją życia, która, jak to u Czechów bywa, często objawia się słabością do bąbelkowego trunku. Bohaterki realizują się artystycznie i towarzysko, a przy okazji dają radość innym – na przykład pensjonariuszom domów starców, których odwiedzają ze swoimi występami. „Czeski łabędź” to dokument pełen humoru i dystansu, miłości do ludzi i życia. Znamienne, że autorka musiała jechać do Czech, by móc zrealizować taki film.

"Bracia", reż. Wojciech Staroń

„Bracia”, reż. Wojciech Staroń

Festiwale to również okazja do nadrabiania zaległości. Jednym z najgłośniejszych polskich dokumentów ostatnich lat są „Bracia” Wojciecha Staronia, którzy byli już dystrybuowani w polskich kinach, a na krakowskiej imprezie są pokazywani w sekcji „Laureaci Festiwali”. Na temat wybitności tego filmu można się spierać, trudno jednak nie pokłonić się przed jego bohaterami. Tytułowych braci Kułakowskich można nazwać „siłaczami życia”. Los sprawił, że przez cały swój żywot musieli mierzyć się z różnorakimi przeciwnościami. Do Polski powrócili po osiemdziesięciu latach od momentu wywozu na Syberię. Ich młodość przypadła na okres wojny i więzienia w łagrze. Następnie zostali przeniesieni do Kazachstanu. Dopiero na starość postanowili wrócić do ojczyzny. Tu również rzeczywistość ich nie rozpieszcza – słabe zdrowie, postępujące niedołęstwo i bieda nie ułatwia im życia w odzyskanej ojczyźnie. Na domiar złego doświadczyli utraty lichego majątku z powodu spalenia się ich nowego domu. Staroń nie przedstawia jednak swoich bohaterów jako ofiary historii. Przygląda się im podczas codziennych czynności, tropi wzajemną czułość i uszczypliwości, które muszą wzbudzać uśmiech, gdy dotyczą dziewięćdziesięcioletnich staruszków. Autor nie odtwarza ich przeszłości, jedynie posiłkuje się archiwalnymi nagraniami braci, pochodzącymi z rodzinnej kolekcji – te pokazują bohaterów w sytuacji zabawy i radości. Ani słowa o łagrach, żadnego żalenia się na swój los, ani prośby o pomoc. Bracia mimo wieku nie poddają się. Wciąż walczą i siłują się z życiem, pełni werwy, choć słabego zdrowia. „Bracia” to również film o sztuce. Jeden z mężczyzn – Alfons – to znakomity malarz, który ekscytuje się własną wystawą w Brukseli. Jego kolorystyczne malarstwo, na pozór naiwne, jest afirmacją otaczającej rzeczywistości i zdradza wielki talent twórcy. Film Staronia jest podobny do obrazów Alfonsa – skromny, wyciszony, ale skrzący się znaczeniami i zadziwiający kunsztem. Jest otwarty na interpretacje, nienachalny, skupiony na obserwacji i bohaterach, których mądrość i doświadczenie możemy jedynie wyczytać z ich twarzy.

Po znakomitym otwarciu drugi dzień przyniósł więcej rozczarowań niż zachwytów. Tak to bywa na festiwalach. Te najlepsze filmu muszą być prezentowane na tle tych nieco mniej udanych, by móc błyszczeć pełnym blaskiem. Na szczęście klika wspomnianych tytułów wynagrodziło długie godziny spędzone w krakowskich kinach. Można więc z nadzieją czekać na kolejne seanse!