MFF T-Mobile Nowe Horyzonty #4 – Bez miłości i szczęśliwego zakończenia

Czwarty dzień festiwalu przyniósł kilka niezwykle oczekiwanych filmów – jeden z nich okazał się najlepszym do tej pory tytułem wrocławskiej imprezy. Mogliśmy sprawdzić w jakiej formie jest mistrz kina europejskiego Michael Haneke, co na temat współczesnych relacji międzyludzkich ma do powiedzenia Andriej Zwiagincew, zapoznać się z filmową fantazją na temat uwodzicielskiej siły terroryzmu i skonfrontować ze sobą dwa całkowicie odmienne sposoby opowiadania o artystach.

Beuys. Sztuka to rewolucja, reż. Andres Veiel

Klasyczny dokument przedstawiający sylwetkę sławnej osoby. Trochę nawet zbyt klasyczny jak na film o tak wielkim prowokatorze i rewolucjoniście świata sztuki. Joseph Beuys należy do najważniejszych artystów XX wieku, a jego teorie wciąż wywołują ferment w sztuce. Wszystko, co najlepsze w tym filmie bierze się z wewnętrznej energii jaką emanował sam Beuys – po prostu dokument o takiej postaci nie może się nie udać. Na film składają się archiwalne materiały, wypowiedzi jego współpracowników i komentatorów twórczości. Ten kolaż nagrań dość wyczerpująco rekonstruuje jego biografię, drogę twórczą i najważniejsze idee. Możemy zapoznać się z jego dziełami – przez co dokument nabywa waloru edukacyjnego – ale przede wszystkim zgłębić jego sposób pojmowania sztuki, mający ogromny wpływ na to co dzieje się w niej współcześnie. Wielkim odkryciem tego filmu jest to, że choć całkowicie pomija kwestię recepcji sztuki Beuysa, to, chcąc nie chcąc, pokazuje, jak bardzo jest ona aktualna – nawet jeszcze bardziej potrzebna i zrozumiała niż w momencie powstawania. Tezy niemieckiego artysty o ekstremalnym poszerzeniu kategorii sztuki, postrzeganie jej celu w pracy ze społeczeństwem, zaangażowaniu, realnym działaniu politycznym i interwencyjnym, są obecnie czymś oczywistym – podstawą dla artystów, których od funkcji estetycznej znacznie bardziej interesuje społeczny wymiar sztuki.

Ocena: 6/10

Happy End, reż. Michael Haneke

Potwierdziły się pogłoski, że to jedna ze słabszych pozycji w filmografii Hanekego – ale to nie zmienia faktu, że „Happy End” jest bardzo dobrym filmem. Czuć, że austriacki mistrz znakomicie wie, gdzie znajduje się nerw współczesności i potrafi uderzyć tam, gdzie najbardziej boli. Tym razem opowiedział o wielopokoleniowej, dobrze sytuowanej francuskiej rodzinie, którą trawią zamiatane pod dywan wielkie dramaty i rozdmuchiwane do niebotycznych rozmiarów małe tragedie. Są oni dla Hanekego symbolem współczesnego Zachodu – sytego, egocentrycznego, znudzonego, pogrążającego się w wyimaginowanych problemach. Niezwykle istotne znaczenie ma miejsce zamieszkania familii. Ich wielki dom stoi w Calais, co automatycznie naprowadza odbiorców na postać wielkiego nieobecnego, czyli uchodźców, zamieszkujących pobliski obóz. Ostatecznie jednak Haneke doprowadza do ich konfrontacji z napuszoną rodziną. „Happy End” nie ma takiej siły emocjonalnego oddziaływania jak ostatnie filmy Hanekego, nie odznacza się przy tym oryginalną strukturą fabularną czy szczególnie wyrafinowanym pomysłem na fabułę. Przypomina nieco zeszłoroczny canneński hit innego europejskiego mistrza, mianowicie „Ja, Daniel Blake” Kena Loacha. Również jest jawnie politycznym, doraźnym filmem, podejmującym wyjątkowo gorący temat. Widać, że jest to dzieło stworzone na szybko, z potrzeby chwili. Nie koncentrujące się tak bardzo na stronie artystycznej, co na myśli, którą chce wyrazić. Niemniej jednak jego krytyczna moc działa – demaskacja dostatniego i przelękniętego Zachodu odbywa się z całą premedytacją. Haneke naprawdę wie, gdzie dotknąć, by najdotkliwiej zapiekło. Ale to ten rodzaj bólu, który ma przynieść uwrażliwiające ozdrowienie.

Ocena: 7/10

Twój Vincent, reż. Dorota Kobiela, Hugh Welchman

Bez wątpienia „Twój Vincent” jest niebywałym osiągnięciem w zakresie animacji – jest niezwykle ambitnym przedsięwzięciem, które z pewnością zapisze się w historii kina. Potrafi zachwycić swoją warstwą wizualną, twórcy świetnie potrafili uchwycić styl van Gogha i ożywić go siłą kina. Ale można mieć również pewne zastrzeżenia właśnie do samego pierwotnego zamysłu. W filmie padają znamienne słowa, które malarz kieruje do swojego przyjaciela, doktora Gacheta, próbującego kopiować jego styl: „Jesteś oszustem”. Van Gogh nie traktował swojej charakterystycznej kreski jak na zimno wykoncypowanego stylu. Jego ekspresyjny sposób malowania był wynikiem jego specyficznego, rozedrganego spojrzenia na świat, a nie intelektualnego namysłu nad teorią widzenia. Nie pochodził z głowy, lecz z serca. Dlatego mam wątpliwość, czy automatyczne kopiowanie jego obrazów – ożywianie ich dla potrzeby filmu – może być czymkolwiek więcej niż efektowną błyskotką: pustą formą, artystycznym popisem i wyzwaniem produkcyjnym. Dlatego „Twojego Vincenta” odbieram jako gest wirtuoza, przykład kina ze wszech miar wykalkulowanego, zimnego, wręcz wyrachowanego, obliczonego na poruszenie światowej widowni swoją kunsztownością, pracochłonnością, ilością zaangażowanych malarzy, stworzonych malarskich kadrów itd. To przeczucie potwierdził również pomysł na poprowadzenie fabuły – pretekstowej, przypominającej grę o sumie zerowej. Twórcy zdecydowali się wykorzystać konstrukcję narracyjną znaną z „Obywatela Kane’a”. Syn listonosza dostaje za zadanie dostarczenie ostatniego listu Vincenta jego bratu – Theo. Odbywa więc podróż, spotyka się z kolejnymi bliskimi malarzowi osobami, by rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci van Gogha. Tak rozpisana narracja na pewno dobrze oddała recepcję osoby malarza, który, jak wiadomo, miał tyle samo przyjaciół, co wrogów – był osobą niebywale kontrowersyjną, dlatego konfrontacja wielu sprzecznych opinii na jego temat mogła doprowadzić do powstania niejednoznacznego, eklektycznego portretu jego osoby. Niepotrzebnie jednak twórcy skoncentrowali się na kwestii śmierci, tworząc ze swojej opowieści coś na kształt kryminału. Bowiem rozwiązanie zagadki nie mogło nikogo zaskoczyć, dlatego żaden suspens nie miał prawa się pojawić – od początku wiadomo, że niczego nowego na końcu się nie dowiemy. Drugim minusem takiego sposobu opowiadania o van Goghu jest przegadanie tej historii. Paradoksalnie, film, który przede wszystkim ma oddziaływać swoją kunsztowną wizualnością, skupia się w głównej mierze na słowie i mnożeniu kolejnych dialogów. Niemniej, mimo tych kilku zastrzeżeń jestem pewien, że „Twój Vincent” będzie światowym wydarzeniem – właśnie ze względu na swój realizacyjny rozmach. To, co w nim najważniejsze – skala projektu, oddanie stylu mistrza i jego kreatywne wykorzystanie – potrafi oszołomić. A oto ostatecznie przecież chodziło.

Ocena: 7/10

Niemiłość, reż. Andriej Zwiagincew

Zimowa plucha, padający śnieg, gołe korony drzew – świat filmu Zwiagincewa przeszyty jest lodowatym chłodem. Obumarła przyroda jest odzwierciedleniem relacji, jakie łączą ukazanych w „Niemiłości” ludzi. Trudno byłoby dać wiarę przeżywanym przez bohaterów emocjom, gdyby nie zostały pokazane przez reżysera w tak niezwykle realistyczny sposób – na zimno. Zwiagincew nie sięgnął po dramatyczne gesty, do minimum ograniczył emocjonalne kłótnie, wcale nie miał zamiaru epatować rozpaczą. Chłód pozbawionych miłości ludzi emanuje z drobnych gestów, pojedynczych słów, zdradzających obojętność, codziennych nawyków, których nikt już nie bierze za symptomy atrofii strefy emocjonalnej. Co prawda emocje na wskroś przeszywają tę krainę lodu – ale te najgorsze: nienawiść, odraza, samotność. Ale od nich i tak okropniejsza jest obojętność – czyli właśnie tytułowa „niemiłość”, która sprawia, że czujemy się zbędni, niepotrzebni, odtrąceni. Niemiłości doświadczył chłopiec, którego rodzice są w trakcie rozwodu – w chwili kłótni wyrzucają sobie nawzajem, żeby to ten drugi zajął się dzieckiem, które nagle stało się przeszkodą na drodze do nowego życia z nowymi partnerami. Podsłuchujący rozmowę chłopiec postanawia samemu rozwiązać kłopot rodziców i ucieka. Fabuła filmu koncentruje się na poszukiwaniach małego Aloszy, ale to tylko niezbędny kręgosłup narracyjny, na którym reżyser buduje świat przypominający krainę po jakiejś emocjonalnej katastrofie – rzeczywistość, z której wyparowała miłość. Momentami rosyjski twórca jest bardzo dosadny i nie pozostawia miejsca na interpretację – wali w twarz jednoznacznymi scenami, by przypadkiem nikt nie zrozumiał źle jego zamysłu. Ale to staje się znakiem rozpoznawczym Zwiagincewa, bo jego „Lewiatan” cierpiał na podobną przypadłość. To jednak nie przeszkadza w doświadczeniu chłodu, który emanuje z wydarzeń pokazywanych na ekranie. Rosyjski reżyser jest moralistą – wychodzi od pilnej obserwacji współczesności, szczególnie skoncentrowanej na sobie, pogoni za dostatkiem i wygodą klasie średniej, która cierpi przede wszystkim na przypadłość skrajnego egoizmu. Każe swoim widzom przyjrzeć się w tej rzeczywistości i wykonać rachunek sumienia. Czy przypadkiem nie możemy odnaleźć w antypatycznych bohaterach czegoś, co nas z nimi łączy? Dodatkowo świetnie udało się Zwiagincewowi poszerzenie kategorii „niemiłości” na życie społeczne i polityczne. Wprost personalną oziębłość porównuje z obojętnością społeczeństwa, państw i polityków, którzy bez mrugnięcia okiem wysyłają ludzi na śmierć ze względu na swoje własne, partykularne cele. Wielkie zło ma zawsze swoje źródło w maleńkich gestach.

Ocena: 8/10

Nocturama, reż. Bertrand Bonello

Okazuje się, że 50 lat po wydarzeniach paryskiego marca ’68 roku, wizja pokolenia „Marksa i Coca-Coli” nadal jest żywa i aktualna. Przynajmniej tak uważa Bonello, który nakręcił film-fantazję na temat grupy dzieciaków organizujących serię zamachów terrorystycznych w Paryżu, by za moment oddać się beztroskiej konsumpcji. „Nocturama” jest czystą fikcją, która nie liczy się z zasadami prawdopodobieństwa, nie tłumaczy, nie psychologizuje, nie trzyma się zasad logiki, ale w zamian prowokuje. Więcej w nim z intelektualnego wyzwania, niż fabularnej opowieści – choć nie stroni od gry gatunkowymi kliszami. Film dzieli się na dwie wyraźnie oddzielone od siebie części. Podczas pierwszej obserwujemy anonimowe dzieciaki, przygotowujące zamach. Druga natomiast rozgrywa się w zamkniętym centrum handlowym, w którym, z niekoniecznie wiadomych przyczyn, postanowili ukryć się po akcji w oczekiwaniu na uspokojenie sytuacji w mieście. Bonello przeprowadza na widzach ciekawy, ale niezwykle perwersyjny eksperyment z zasad działania moralności – każe wpierw kibicować zamachowcom, a w końcowych scenach policji, która przeprowadza szturm na centrum handlowe. Widz staje więc zawsze po stronie tych, którzy sięgają po nieuzasadnioną przemoc. W ten sposób Bonello zwrócił uwagę na kwestie niepokojącego uroku współczesnego terroryzmu, ale z zupełnie innej niż ostatnio to bywa strony. Nie koncentruje się na islamskich ekstremistach, lecz na dobrze wychowanej francuskiej młodzieży, która z niewiadomych przyczyn decyduje się na akt terroru. „Nocturamę” można interpretować zarówno jako fantazję na temat wyrwania zachodniej młodzieży z ideologicznego stuporu, jak również przestrogę przed paradoksami i pułapkami naiwnego ekstremizmu.

Ocena: 6/10