Premiera tygodnia – „Ja, Daniel Blake”: O godność ludzką

Trzeba mieć do powiedzenia naprawdę coś ważnego, by wrócić z emerytury do kręcenia filmów. W każdej minucie „Ja, Daniel Blake” czuć, że powstał on z potrzeby serca człowieka zatroskanego kierunkiem, w którym podąża współczesny świat i miejscem, jakie zajmują w nim najmniej uprzywilejowani. Dzisiejsze kino potrzebuje takich twórców jak Ken Loach – którym zależy, którzy chcą swoimi filmami coś zmieniać, a przy tym potrafią w przekonujący sposób opowiadać o portretowanym świecie zwykłych ludzi.

Tytułowy bohater to pięćdziesięcioletni zawałowiec, któremu lekarze kategorycznie zabronili wracać do pracy. Te zalecenia nie interesują jednak urzędników, którzy stwierdzili, że bohater jest zdolny do wykonywania zawodu stolarza. Blake tym samym wpada w matnię biurokracji, papierków, wniosków i długiego oczekiwania na połączenia telefoniczne z urzędem. Nie bez ciepła i humoru śledzimy jego kafkowskie błądzenie po labiryncie coraz bardziej absurdalnych przepisów. W walce z biurokracją Blake’owi towarzyszy młoda, samotna matka dwójki dzieci, która znajduje się w jeszcze cięższej sytuacji. Oboje stają się społecznymi wyrzutkami, którzy przegrali z bezdusznym systemem.

Największą wartością filmu jest jego bezpardonowa dezynwoltura. Wiekowy twórca wie, że może sobie pozwolić na wiele – mówić bez ogródek o tym, co dla niego ważne, nie bacząc na zarzuty o publicystyczność czy upraszczającą polityczność. Nie musi dbać o zabawianie widza, czy zaspokojenie krytyki wysmakowaną warstwą artystyczną. Po prostu wprost opowiada o tym, co go boli. Trudno znaleźć drugi film, który w tak prosty, szczery i otwarty sposób opisałby bolączki współczesnego zachodniego świata. „Ja, Daniel Blake” jest dowodem na to, że odwaga i bezkompromisowość popłacają, a szlachetne intencje powiązane z rzemiosłem i talentem wystarczą do kręcenia znakomitych i niezwykle ważnych filmów, dzięki którym nieco lepiej jesteśmy w stanie zrozumieć otaczającą nas rzeczywistość.

Wielkim atutem filmu jest umiejętność zachowania równowagi. Bohaterowie, którym z całych sił kibicujemy, nie zdobywają u nas sympatii żadnymi ponadprzeciętnymi przymiotami – nie błagają swoją czułostkowością o litość, ani szlachetnością nie zabiegają o uznanie, lecz przypominają każdego z nas – z całym zestawem zalet i wad. Niekiedy stać ich na szlachetny gest, by za chwilę zachować się niestosownie, a wręcz obcesowo. Nie są postaciami większymi niż życie, to właśnie codzienność ich nieustannie przetłacza. Właśnie z tego powodu zasługują na uwagę, a ich historia potrafi przejąć – bo dotyczy osób, z którymi można się utożsamić. Również problemy, z którymi się borykają nie wydają się wydumane, ani takie, które można byłoby zbyć lekceważącym machnięciem ręki – są zbyt przyziemne i powszechne, by nie wzbudzały grozy.

Również świat przedstawiony został pokazany w sposób niezwykle wiarygodny, a nieszczęścia, które spadają na bohaterów, nie przypominają egipskich plag, lecz logicznie wynikają z urzędniczych, nieelastycznych przepisów, które wypychają głównego bohatera na margines życia społecznego. Równie istotny jest fakt, że choć Loach koncentruje się na jednostce, faktycznym bohaterem jego filmu są szerokie grupy społeczne, które przypominają współczesnych Józefów K., błądzących w enigmatycznej i nieprzyjaznej rzeczywistości urzędniczych przepisów. Są to osoby, które nie ze swojej woli nie mają szans na godne życie, muszą omijać prawo, niekiedy kombinować, a nawet oszukiwać, by przeżyć i znaleźć swoje miejsce w nieprzychylnym świecie. Loach staje za nimi murem i odmawia prawa nazywania ich przestępcami czy ludźmi z marginesu. Przedstawia współczesny świat jak walkę władzy z nieuprzywilejowanymi, przydając tej pierwszej znamiona bezduszności, a szerokim ludzkim rzeszom etykietę ofiar. Brytyjski twórca w znakomity sposób pokazuje, że w gronie „wyrzutków” może znaleźć się każdy – gorzej wykształcony, chory, nieposiadający odpowiednich kompetencji cyfrowych, osoba starsza, a nawet niewystarczająco zdeterminowana.

Ten wielki społeczny ładunek na nic by się nie zdał, gdyby ta prosta historia o bezrobotnym i schorowanym stolarzu nie została opowiedziana w zajmujący i atrakcyjny sposób. Loach udowodnił, że nie tylko jest twórcą o specyficznej, lewicowej wrażliwości, ale również znakomitym rzemieślnikiem, który z banału potrafi wycisnąć rzecz nie tylko przejmującą i wciągającą, ale przede wszystkim posiadającą interwencyjną siłę.

Punktem wyjścia filmu jest społeczna wrażliwość, natomiast jego zakończenie, w którym bohaterka odczytuje swojego rodzaju manifest tytułowej postaci, jest otwartym wyznaniem wiary w godność ludzką, którą możemy uznać za osobisty i artystyczny testament samego Loacha.