Relacja – Nowe Horyzonty: Iskry

Ostatniego dnia festiwalu sypały się skry, szczególnie na seansie dokumentu o najlepszym zespole w historii popu: Sparks. Ale oprócz tego filmu, zobaczyłem jeszcze film zamknięcia – „Lingui” i węgierski film z berlińskiego konkursu „W świetle dnia”.

The Sparks Brothers, reż. Edgar Wright

To jeden z tych dokumentów o muzycznych bandach, po obejrzeniu którego zostajesz zaprzysięgłym fanem zespołu. Być może to magia Sparks, a może jednak Wrighta, który zrobił film fanowski, z głębi serca, po to tylko, by oddać hołd swoim idolom i zaznajomić z ich muzyką cały świat. To zadziwiające, że zespół utrzymujący się na scenie od przeszło 50 lat, z 25 albumami i 300 piosenkami na koncie nie był znany w stopniu, na jaki zasługuje. Ale ten dokument, mam nadzieję, to zmieni. Mnie przynajmniej przekonał. A nie była to zasługa jedynie zniewalającego uroku braci Mael i ich inteligentnej, ironicznej, a jednocześnie awangardowej muzyce. Dokument Wrighta to niby klasyczne gadające głowy, ale reżyser panuje nad tą formą wyśmienicie, znakomicie balansując archiwaliami, piosenkami i ujęciami czysto ilustracyjnymi. Po obejrzeniu filmu masz wrażenie, że wiesz wszystko, co najważniejsze o tajemniczych braciach, co wcale im się nie podoba, więc na koniec rzecz nieco komplikują, mieszając prawdę z czystym zmyśleniem. Ale wybitność ich muzyki nie podlega żadnej dyskusji.

Ocena: 7/10

Lingui, reż. Mahamat-Saleh Haroun

Mam wrażenie, że już ten film widziałem, tyle że nie rozgrywający się w Czadzie, w muzułmańskiej kulturze, a gdzie indziej. Cała jego oryginalność zawiera się w konkretnych realiach. Ale jeśli by zamienić rozpadające się lepianki na mieszkania w bloku, lokalnego imama na księdza, to dostalibyśmy opowieść o Polsce, Rumunii czy choćby Stanach Zjednoczonych. „Lingui” powstał na fali filmów podobnych, gdzie oddaje się głos kobietom, pochyla się nad ich problemami i patrzy na świat z ich punktu widzenia. To z pewnością ważny gest w krajach islamskiej Afryki, ale z Zachodniego punktu widzenia – nic nowego. Niemniej przyjemnie ogląda się siostrzańską solidarność, która podkopuje samczą władzę tak rozległą, że aż zaślepioną. Można oczywiście przejąć się ich losami, szczególnie konfrontując sytuacje tamtejszych kobiet z polskimi. Okazuje się bowiem, że jest nam coraz bliżej do tamtejszych standardów, co jest przede wszystkim ważną lekcją dla nas.

Ocena: 6/10

W świetle dnia, reż. Denes Nagy

Oglądając film Nagyego nie trudno mieć przed oczami „Syna Szawła”. Węgier w podobny sposób stara się tworzyć realizm, chętnie wykorzystuje także zdjęcia zza pleców bohaterów. Długimi fragmentami rezygnuje z dialogów, bardziej przygląda się bohaterom i wydarzeniom, niż opowiada historię. Okoliczności są jednak inne, choć nie zasadniczo. Akcja ponownie rozgrywa się podczas II wojny światowej, ale nie w obozie koncentracyjnym, a na rubieżach Związku Radzieckiego, gdzie wojska węgierskie wspierały Wehrmacht w pacyfikacji tamtejszej ludności i w walce z partyzantką. Nagy topi obraz i bohaterów w błocie, brudzi mundury, twarze i dusze. Proponuje rewizjonistyczne wejrzenie w historię własnego kraju, rozliczając się z nazistowska przeszłością. Przygląda się zbrodniom węgierskich oddziałów z perspektywy jedynego sprawiedliwego, sierżanta, który wraz z oddziałem okupuje radziecką wioskę w poszukiwaniu partyzantów i ich kolaborantów. Ta perspektywa nieco zafałszowuje obraz i go rozrzedza. Węgier jakby od razu stara się zabezpieczyć, mówiąc: nie wszyscy byli tacy, nie wszyscy to zbrodniarze wojenni. Może dlatego przedstawione wydarzenia aż tak bardzo nie szokują. A może to wina formy, która znajduje się w pół kroku między radykalizmem „Syna Szawła” a konwencjonalnym kinem wojennym. Ostatecznie dobre intencje rozbiły się o niezdecydowanie.

Ocena: 6/10